Enon
Kraków, Re - 20 maja 2008
Wywodzące się z Nowego Jorku trio jest jedynym chyba w tej chwili amerykańskim zespołem indie rockowym, który regularnie przyjeżdża do Polski. Ostatnio był tu przy okazji wydania swojej poprzedniej płyty, albumu „Onhold”, teraz wrócił ponownie, żeby zagrać aż trzy koncerty. Pierwszym przystankiem na tej mini trasie był Kraków, dzień później zespół grał w Krotoszynie, a następnego dnia – w Poznaniu.
W niewielkim wnętrzu krakowskiego klubu Re zgromadziło się zaskakująco dużo chętnych, żeby tego chłodnego wieczoru po całodziennej ulewie posłuchać występu Amerykanów. I chyba nikt nie mógł się poczuć zawiedziony. Choć zdecydowanie nie jest to zespół z pierwszej, a może nawet i z drugiej indie rockowej ligi, potrafił rozgrzać publiczność do czerwoności.
Grupa ma w rękach co najmniej kilka sposobów na zdobycie zainteresowania widzów. Każdy z nich został w mniejszym lub większym stopniu wykorzystany podczas tego koncertu, co dało w rezultacie znakomity efekt. Po pierwsze – repertuar. Muzycy grupy mają spory talent do pisania bardzo chwytliwych kompozycji, pełnych motywów zapadających w pamięć na długo. Sporo takich właśnie utworów znalazło się na trackliście najnowszej płyty tej formacji – albumu „Grass Geysers… Carbon Clouds”, który zespół promował podczas najnowszej trasy koncertowej. I sporo trafiło też do repertuaru krakowskiego koncertu. Największym przebojem, który porwał publiczność do bardzo energetycznego tańca, był oczywiście utwór „Mr. Ratatatat”, oprócz niego zabrzmiały także energetyczne piosenki „Mirror On You” czy „Peace Of Mind”. Prezentacja najnowszej płyty nie mogła się jednak obyć także bez nieco spokojniejszych kompozycji, takich jak choćby „Labirynth”, który na koncercie zabrzmiał nieco mniej eksperymentalnie niż w wersji studyjnej. Nie zabrakło także starszych przebojów. Większość z nich zabrzmiała w trakcie dość długiego bisu, podczas którego muzycy nieco zmienili instrumentarium: grający do tej pory na gitarze wokalista i lider zespołu, John Schmersal wziął do ręki gitarę basową, a basistka – Toko Yasuda – zajęła się instrumentami klawiszowymi. Zgrali wówczas kilka utworów z wcześniejszych płyt zespołu, w których gitara była zdecydowanie na dalszym planie niż na „Grass Geysers… Carbon Clouds”.
Drugim ważnym elementem składającym się na fenomen tego zespołu są zdecydowanie sami jego członkowie – bardzo dobrzy muzycy, posiadający także dość spore umiejętności związane ze skupianiem na sobie uwagi publiczności. Sceniczny wizerunek zespołu wyraźnie rozdarty jest pomiędzy dwie skrajności – jedną z nich stanowią obaj panowie. Są niezwykle dynamiczni i żywiołowi (gitarzysta, gdy tylko nie musiał śpiewać i stać przy mikrofonie, zdawał się być wszędzie – na scenie i poza nią, perkusista połamał podczas koncertu kilka kompletów pałeczek), na obu niemal trudno skupić wzrok i obu z wielką przyjemnością ogląda się na scenie – od razu widać, że wspólne granie sprawia im wiele radości. Drugim biegunem scenicznego zachowania jest basistka i wokalistka grupy, obdarzona azjatycką urodą Toko Yasuda. Ubrana w skromne, pensjonarskie ubranko, zachowuje się – w zupełnym przeciwieństwie do swoich kolegów z zespołu – bardzo powściągliwie i spokojnie. Odgrywa swoje partie niemal w bezruchu i z wyniosłą miną, lustrując przenikliwym wzrokiem całą salę. Ale to jednak właśnie ona i wszystkie jej zachowania wywoływały najbardziej gorącą reakcję publiczności. Każdy jej gest, każdy uśmiech, kwitowany był serią przyjacielskich okrzyków i pisków, co wyraźnie zawstydzało artystkę. Ale wstyd nie mógł przecież przepędzić radości z jej twarzy.
I to jest trzecia, ogromna siła tego zespołu –niezwykłe poczucie humoru jego członków i umiejętność błyskawicznego nawiązywania głębokiego kontaktu z publicznością. Muzycy - przodował w tym zwłaszcza Schmersal - już od pierwszych minut koncertu zagadywali do widzów, uśmiechali się do nich, robili miny, będące niemal na granicy dziecięcego wdzięczenia się. Nie mogło się oczywiście obejść bez standardowych zapewnień, że Kraków jest jednym z najpiękniejszych miejsc, które znają muzycy, a krakowska publiczność – jedną z najbardziej przyjaznych na całej trasie. Nie mogło zabraknąć robienia widzom zdjęć i podarowania jej na koniec koncertu kostek, track list, a nawet strzępów połamanych pałeczek.
Ten niezbyt długi koncert był znakomitym dowodem na to, że muzyka nie zawsze jest w takich sytuacjach najważniejsza i że umiejętność stworzenia w klubie odpowiedniej atmosfery, powinna być dla muzyków równie istotna, co talent do wiernego odtworzenia na scenie swych kompozycji. Muzycy grupy Enon mają jedno i drugie. Dlatego nikt chyba nie wychodził z Re niezadowolony.