MGMT / Yeasayer / Violens
Bowery Ballroom, Nowy Jork - 13 lutego 2008
Jeśli komuś się wydaje, że muzyczna psychodelia dawno umarła, powinien zobaczyć ten koncert. W przeddzień Walentynek trzy lokalne zespoły urządziły na scenie napakowanego do ostatniego miejsca klubu Bowery Ballroom prawdziwe święto tego gatunku, w nieco unowocześnionej, nasączonej indierockowymi elementami odmianie.
Jako pierwsi na scenie pojawili się muzycy nowojorskiego kwintetu Violens, którzy za pomocą gitary, basu, perkusji i aż dwóch zestawów instrumentów klawiszowych, wygenerowali ponad pół godziny dość dynamicznej, choć jednocześnie - nieco paradoksalnie - wyraźnie naznaczonej sennym, czy może lepiej: zaspanym klimatem. Ładne melodie, skryte były pod kilkoma warstwami aranżacyjnego zamieszania. Jednakże ich wydłubywanie było zajęciem nader zajmującym, dlatego też dzisiejsza propozycja zespołu nieźle wróży mu na przyszłość. Są oni jednymi z tych nowojorskich debiutantów, których najbliższe poczynania z pewnością warto będzie śledzić.
Jako następny na scenie pojawił się zespół Yeasayer, o którym w ostatnich tygodniach było w Nowym Jorku dość głośno. O ile pisząc o jego debiutanckim albumie, wypełnionym po brzegi bardzo różnymi inspiracjami: od klasycznej hipisowskiej psychodelii po delikatną elektronikę, wielu krytyków przyznawało się do bezradności w opisie, a przede wszystkim: w jakichkolwiek próbach zaklasyfikowania tej muzyki, wszyscy przyznawali jednak zgodnie, że prawdziwą siłą tej formacji są koncerty.
I rzeczywiście, przyznać trzeba, że występy przed publicznością to żywioł, w którym czterej muzycy tworzący grupę Yeasayer, zdają się czuć najlepiej. Pogrążeni w niemal całkowitej ciemności, rozświetlanej tylko projekcjami bardzo psychodelicznych wizualizacji na wielkim ekranie za sceną, wszyscy członkowie grupy miotali się przy swoich instrumentach. Nadawało to, dość statycznym w wersjach studyjnych, kompozycjom niesamowitej energii. Najcięższe zadanie spoczęło na perkusiście: wszak to właśnie na intensywnych rytmach opiera się siła kompozycji grupy. Wywiązał się on z powierzonej mu misji doskonale: płynnie przechodził od klubowego beatu poprzez bębnienie w wyraźnie etnicznym stylu, aż do prostych, mocnych, rockowych rytmów, emanując jednocześnie promiennym entuzjazmem. Klawiszowiec, a zarazem wokalista grupy, co rusz porzucał swój instrument i podbiegał do perkusji, by wybijać rękami rytm na niemiłosiernie zniszczonym talerzu. O tym, jakie ryzykowne było to spontaniczne szaleństwo, świadczyła jego obandażowana dłoń, którą pokaleczył sobie kilka dni wcześniej, podczas jednego z koncertów w ramach kończącej się właśnie nowojorskim występem amerykańskiej trasy.
Ta niespożyta energia i entuzjazm muzyków były czymś, co ratowało ten koncert. Pod względem czysto muzycznym był bowiem tak mocno zatopiony w hipisowskiej estetyce lat siedemdziesiątych, że w zasadzie niemożliwy do przyjęcia dla indie rockowego ucha.
Niemal dokładnie przeciwnie było w przypadku występu gwiazdy wieczoru, zespołu MGMT. Tu z kolei porywała oryginalna, a momentami bardzo przebojowa, psychodelicznie indie-popowa muzyka, ale widowisko, które członkowie zespołu stworzyli na scenie było raczej mało przekonujące. Muzycy MGMT stali po prostu przy mikrofonach i odgrywali kolejne utwory. Na szczęście te broniły się same, a przy takich piosenkach jak „Time To Pretend” czy „Weekend Wars” temperatura na sali sięgnęła niemal wrzenia, pięknie uspokajając się przy delikatniejszych balladowych kompozycjach w rodzaju prawie całkiem akustycznego „Pieces Of What”.
Pod koniec koncertu wszyscy czekali już tylko na zdecydowanie największy przebój zespołu, zaiste rewelacyjną piosenkę „Kids” - i rzeczywiście zabrzmiała jako ostatnia, choć w mocno zaskakującej wersji. Praktycznie cały podkład zabrzmiał z syntezatora, a na scenie pozostało tylko dwóch wokalistów i gitarzysta, który ubarwił koncertową wersję piosenki o zawrotną solówkę.
Przez moment nie było wiadomo, czy to już koniec koncertu, czy jeszcze zabrzmi coś na bis, ale gdy jeden z członków grupy pojawił się na sekundę na scenie, tylko po to, żeby życzyć wszystkim wszystkiego najlepszego z okazji rozpoczętych kilka minut wcześniej Walentynek i pożegnać się z publicznością, wszystko było jasne: reanimacja trupa muzyki psychodelicznej była - przynajmniej na ten wieczór - zdecydowanie zakończona.