Gallows / This Is Hell / Cancer Bats / She Rides

Music Hall Of Williamsburg, Nowy Jork - 8 lutego 2008

Zdjęcie Gallows / This Is Hell / Cancer Bats / She Rides - Music Hall Of Williamsburg, Nowy Jork

Rozdźwięk między siłą hype’u, który towarzyszy ostatnio Frankowi Carterowi, a siłą jego głosu był przytłaczający. Doprawdy, trudno zrozumieć, czemu akurat on został gwiazdą.

Dziwna sprawa z Gallows. Z jednej strony: bardzo przecież przeciętny i raczej mało oryginalny zespół, jakich na niezależnej scenie na całym świecie jest, bez najmniejszej przesady, tysiące, grający nawiązującą do hardcore'owej klasyki, lekko ubarwioną emowymi elementami muzykę, która nie jest ani specjalnie przebojowa, ani też w jakiś szczególny sposób przełomowa. A jednak temu zespołowi udało się dokonać przełomu i to na niebagatelną skalę. W ciągu kilku zaledwie miesięcy zawędrował tak wysoko, że mało komu udaje się tego dokonać, zwłaszcza, jeśli gra się taką muzykę. To, co się ostatnio dzieje wokół tego zespołu trudno nazwać inaczej, niż totalnym szaleństwem: grupka wściekłych dzieciaków jest na ustach wszystkich i na okładce każdego szanującego się magazynu muzycznego, wokalista, Frank Carter, zupełnie nieoczekiwanie ląduje na szczycie Cool List NME, a że prawie cały, od stóp do szyi pokryty jest kolorowymi tatuażami i opowiada o nich przy każdej okazji, za jego sprawą ponownie nasila się moda na ten sposób zdobienia skóry.

W czym więc rzecz, skąd się bierze ta zdumiewająca popularność grupy? Może chodzi o koncerty, na których, jak głosi plotka, dzieją się rzeczy co najmniej niecodzienne (na jednym z nich np. wokalista grupy był tatuowany na scenie na oczach tysięcy widzów)? Skoro więc pojawiła się okazja, żeby zobaczyć zespół na żywo, nie sposób było z niej nie skorzystać. Gallows kończyło dwoma koncertami w Nowym Jorku długą amerykańską trasę. U boku świeżo upieczonej gwiazdy odbywały ją dwa zespoły, których popularność nie wykroczyła nawet na pół kroku poza granice niezależnej sceny hardcore'owej: kanadyjska formacja Cancer Bats i nowojorczycy z grupy This Is Hell.

Piątkowy koncert w brooklyńskim klubie Music Hall Of Williamsburg rozpoczął jednak występ jeszcze innego zespołu: młodej lokalnej formacji She Rides. Zaprezentowała ona pół godziny hardcore'a zaprawionego dość mocno metalem, wtórność swej muzyki maskując i nadrabiając żywiołowością. Kanadyjczykom z Cancer Bats zabrakło nawet tego. Zagrali raczej wolną i ciężko brzmiącą odmianę hard core'a, nawiązującego do takich gatunków jak choćby stoner rock. Choć ani pod względem muzycznym, ani wizualnym widowisko nie należało do szczególnie wciągających, nowojorska publiczność zdawała się być zachwycona.

Z jeszcze cieplejszym - co w końcu dość zrozumiałe – przyjęciem spotkała się lokalna formacja This Is Hell. Było ono tym bardziej uzasadnione, że muzycy dali z siebie wszystko podczas swego nieco ponad półgodzinnego koncertu naprawdę wszystko. Obaj gitarzyści i basista prawie cały czas dosłownie unosili się nad ziemią, wykonując niemal nieprawdopodobne skoki i ewolucje, ani przez chwilę nie wypadając z rytmu. Wokalista wisiał nad widownią, pozwalając jej śpiewać wraz z sobą teksty wszystkich utworów. Fani grupy natychmiast podjęli hasło do wspólnej zabawy i pod sceną powstał prawdziwy kocioł kłębiących się w rytm szybkiej muzyki ciał. Muzycy This Is Hell zaprezentowali klasyczny hard core, z kilkoma metalowymi solówkami i zwolnieniami, wyraźnie nawiązującymi do najmocniejszych odmian scremo. Takie granie nie mogło się nie spodobać hardcore’owej publiczności.

Ale nadszedł wreszcie czas na gwiazdę wieczoru. Anglicy weszli na scenę i zaczęli swój występ: już od pierwszych sekund można było zauważyć, że Carter, rudzielec o bardzo mikrej posturze, właśnie wyszedł z salonu tatuażu: na dłoni i łokciu prawej ręki miał bardzo świeże opatrunki, skrywające nowo powstałe wzory. I od samego początku zaczęło się ostro: kiedy wokalista stanął na brzegu sceny, ktoś go opluł. Carter, jak na nowo obwołanego króla hard core’a, okazał się dość mało tolerancyjny wobec takiej formy wymiany koncertowych grzeczności, więc z mocno zdenerwowaną miną zaczął opluwać publiczność. Zaraz potem jednak grzecznie się z nią przywitał i oświadczył, jak dumny jest z tego, że może zagrać koncert w Nowym Jorku. I tak już zostało do końca: hate/love relationship między wokalistą a publicznością kwitł w najlepsze przez cały, ponad 40 minutowy, pozbawiony bisów występ. Najgorętszy był zdecydowanie moment, gdy podczas wykonywania jednego z ostatnich utworów, Carter wskoczył między widzów i zaczął śpiewać, przebijając się przez tłum pod sceną. W pewnym momencie jednak ktoś go – specjalnie czy też może zupełnie przypadkowo – uderzył. Zespół natychmiast przestał grać, a wokalista wskoczył błyskawicznie na scenę, odgrażając się sprawcy, że go zabije. Potem dodał jeszcze, że nowojorski koncert jest najgorszym występem na tej trasie i w każdej głupiej wiosce na prowincji publiczność lepiej się bawi. Ot, takie hard core’owe czułości.

Muzycznie zespół nie wypadł specjalnie rewelacyjnie – nieco bardziej uporządkowane podczas studyjnej obróbki kompozycje na płycie brzmią jeszcze w miarę przekonująco, ale koncert obnażył ich miałkość i nijakość. To ostre, szybkie, ale pozbawione prawie zupełnie oryginalności i przebojowości granie. Jeszcze bardziej zaskakujące okazały się możliwości wokalne Cartera, a raczej ich niemal zupełny brak – bywały momenty, że wokalista raczej piszczał niż śpiewał, czy krzyczał. Nie robiło to niestety najlepszego wrażenia.

Koncert Gallows udowodnił więc w pełnej rozciągłości, że to naprawdę bardzo przeciętna hardcore’owa kapela, która bez udziału przypadku, albo jakiejś innej siły, użytej przez przemysł muzyczny, nigdy w życiu nie miałaby szansę na wybicie się ponad średnią.

Przemek Gulda (23 kwietnia 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także