PRL-Punk Rock Later

Warszawa, Park Sowińskiego - 13 września 2003

O tym koncercie głośno było od dawna. Na deskach amfiteatru w parku im. Gen. Sowińskiego na warszawskiej Woli miało się spotkać siedem czołowych zespołów polskiego punk rocka lat osiemdziesiątych. Wszystko to w ramach promocji książki Mikołaja Lizuta "PRL - Punk Rock Later". Ksiażka ta, jak dla mnie, okazała się niewypałem - jeśli ktoś czytał wcześniej wywiady Lizuta w pewnym ogólnopolskim dzienniku, to spokojnie może ją sobie darować, gdyż powtarza się w niej 90% pytań z tychże wywiadów. Dla mnie jest to sytuacja lekko żenujaca. Ale jak ktoś nie czytał tych wywiadów, to rzecz jest godna polecenia.

Sam koncert zapowiadał się atrakcyjnie. Na scenie, jak już wspomniałem, siedem zespołów (w kolejności pojawiania się na scenie) - KSU, Dezerter, Armia, Brygada Kryzys, Pidżama Porno, T. Love alternative (w starym składzie) oraz Kult. Wszystko to w przystępnej cenie 30 zł (czyli tyle, ile za książkę w księgarni). Osobiście najbardziej oczekiwałem na koncerty Kultu, T. Love i Brygady Kryzys.

Napierw jednak na scenie pojawiło się KSU. Na ten koncert spóźniłem się ponad pół godziny. Tramwaj, którym dane mi było jechać, nie wytrzymał napięcia kilkuset ludzi próbujacych dostać się na jego pokład. Stratą koncertu KSU zbytnio się nie przejmowałem. Ich opinia twórców nurtu "punko polo" tudzież "jabol punka" mówi sama za siebie. Kiedy jednak zbliżałem się do amfiteatru dochodziły do mnie bardzo przyjemne odgłosy gitarowego łojenia. Słuchałem tego z dużą przyjemnością i poczułem nawet żal, że udało mi się zobaczyć jedynie ostatnie 15 minut tego koncertu. Gdyby nie to, być może mógłbym mowić o największej niespodziance festiwalu.

Wcześniej jednak rzuciłem okiem na skład publiczności - dość różnorodny, zaznaczmy do razu. Pod sama sceną dominowała młodzież gimnazjalno - licealna, dalej od sceny i na trybunach amfiteatru studenci i ludzie, którzy pierwsze koncerty grających własnie kapel zaliczyli jeszcze w latach osiemdziesiątych. Miejsc w amfiteatrze jest oficjalnie 7 tys., można więc zaryzykować twierdzenie, że widzów był nadkomplet (sporo osób, które już nie dostały biletów, przedostało się jakimś sposobem przez zabezpieczenia). Uśmiechnąłem się w duchu przypominając sobie puste miejsca w mniej pojemnym Towarze tydzień wcześniej na Placebo. Heh, czyżby kolejny gorzki tryumf polskiej muzyki?

Po KSU na scenie pojawił się Dezerter. I właściwie na tym można by zakończyć relację z tego występu. Mało było ciekawych momentów, dominował monotonny łomot. A hałasować przecież też trzeba umieć. Trochę to dla mnie nie zrozumiałe, że zabrakło Kolaboracji i Ile procent duszy, dwóch najsłynniejszych dezerterowskich kawałków z lat osiemdziesiątych (w setlistach wszystkich formacji dominowały utwory skomponowane przed 1989 r.).

Po Dezerterze na scenie pojawiła się Armia. I był to zdecydowanie najgorszy koncert tego wieczoru. Fakt, o twórczości tego zespołu mam mgliste pojecie, ale po tym koncercie na pewno nie będę chiał tego zmienić. W pewnym momencie, jedyny raz podczas trwania festiwalu, usiadłem na ławce i wtedy nieomal, mimo hałasów dochodzących ze sceny, nie zmorzył mnie sen...

Na szczescie zaraz po Armii na scenie pojawiła się Brygada Kryzys i dała świetny koncert!

Tomek Lipiński nie skakał po scenie, a Robert Brylewski nie walił bezmyślnie w struny, a emocje były jakies 100 razy większe niż podczas wystepów Armii i Dezertera. Świetnie wypadły np długa, transowa wersja Centrali czy legendarna polska wersja All along the watchtower Boba Dylana.

Niestety, po usłyszeniu zamykającej koncert Centrali nie miałem zbytnio ochoty ruszać się spod sceny, co mnie omal nie zgubiło. Dlaczego? Bo na scenie zaczęli grać ulubiency Emu - Pidżama Porno... Rozpoczęli od bardzo ostrej wersji Velvetowych swetrów. Już przy drugim wersie "Ja po tej, ty po tamtej stronie" zaczął się niezły jazgot. Swoją drogą gitarzysta odziany był w t-shirt z podobizną młodego Lecha Wałęsy. Oczywiście w setliście dominowały starsze kawałki. Dużo, a nawet bardzo dużo było coverów. Co chwila Grabaż mówił do mikrofonu jakich zespołów tutaj nie ma i dlaczego chcieliby ich przypomnieć. Z nazw coverowanych wykonawców zapamiętałem Radiostację, Reżim i Deadlock. Ogólnie kogo się nie spytałem, ten twierdził, że był to najlepszy koncert tego dnia. Jak dla mnie to w pewnych momentach za dużo było hałasu, za mało zwykłego grania, co powodowało we mnie uczucie przerostu formy nad treścią. Poza tym ja po prostu nie bardzo za tym zespolem przepadam...

Po kolejnym tego wieczoru wyczytaniu przez prowadzących listy sponsorów i przemówieniu lekko wstawionego Lizuta rozpoczął się występ T. Love alternative. Ich wyczyny na scenie najlepiej skomentować jednym słowem - średniactwo. Ale tak to zwykle bywa przy takich okazyjnych "spotkaniach po latach", gdy gra się ledwie kilka prób i okazuje się na przykład, że gitarzysta jest obecnie profesorem warszawskiej ASP... Ponadto publiczność cały czas domagała się Warszaw, co siłą rzeczy nie było możliwe. Staszczyk tłumaczył wielokrotnie, że z obecnymi tu panami nie skomponował tego kawałka, ale publiczność i tak robiła swoje. Ja osobiście poznałem ledwie cztery kawałki - fatalny cover The Troggs Wild Thing, IV LO, słynne Wychowanie oraz Autobusy i tramwaje. Okazało się jednak, że większość publiczności miała ten sam problem.

Po T. Love na scenę majestatycznie wkroczyła lekko spóźniona gwiazda tego wieczoru - Kult.

To był chyba najlepszy koncert festiwalu. Już sam początek był świetny. Mieszkam w Polsce i Wolność, dwa słynne kawałki, będące manifestem pokolenia ludzi urodzonych "dwadzieścia lat po wojnie". Drugim zapadającym w pamięć momentem było odśpiewanie przez publiczność przeboju z płyty Spokojnie, Do Ani oraz Krwi Boga. Genialnie zabrzmiał cover Iggy Popa Passenger. Jeżeli czegoś zabrakło, to zdecydowanie Arahji. Kult był też jedynym zespołem, który w tak kapitalny sposób wykorzystał oświetlenie amfiteatru (vide wspomniany Passenger). Na bis równierz zagrano cover, konkretnie I'm on the top gdańskiej formacji punkowej narodzonej w Gdańsku w 1978 roku (dotychczas ten numer grany był na koncertach KNŻ-etu).

I na tym skończył się ten jednodniowy festiwal. Był on niczym lekcja historii polskiej muzyki. Czasem była naprawdę ciekawa i wciągająca (Brygada Kryzys), kiedy indziej po prostu nużąca (Armia). Ale 30 złotych za 7 godzin? Toż to najtańsze korepetycje w mieście...

Hubert (12 października 2003)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: AK
[9 maja 2010]
Koleś, ty sie uważasz za znawce i podkreślasz swoją wyższość nad licealistami. Tymczasem z twych słów wynika, że większości z zespołów które grały albo nie lubisz albo prawie nie znasz. Ja akurat miałam zdecydowanie odmienne uczucia co do tego koncertu. Występ Armii moim zdaniem był najlepszy. Kult - marny koncert, bywały duużo lepsze przed kilku laty. Pidżama była strasznie nudna. Nic się tam nie działo. TLove, choć ich lubię, to akurat mi nie pasował brzmieniowo zupełnie. Reszta przeszła bez echa.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także