Donna Regina
Warszawa - 17 stycznia 2008
Jakkolwiek źle by to o mnie nie świadczyło, to przyznam się na samym początku do swojej ignorancji: do tej pory żyłem w błogiej nieświadomości faktu, że zespół Donna Regina koncertował już w naszym kraju kilkakrotnie. Więcej - ponoć już kilka lat temu dokonali występu w radiowym studiu im. Agnieszki Osieckiej. Dowiedziałem się tego wszystkiego siedząc już w owym studiu, z wywiadu przeprowadzonego dla Trójki przez Agnieszkę Szydłowską. Słuchając obserwowałem jednocześnie z niepokojem scenę, na której poza mikrofonem właściwie nic nie było. Gdzie instrumenty? Czy na pewno wszedłem do właściwej sali?
Wszystko wyjaśniło się około 20.15, gdy na scenę, po zapowiedzi wzmiankowej Trójkowej dziennikarki, wkroczyła niemiecka trójka. Jak nietrudno zgadnąć miejsce przy mikrofonie zajęła Regina Janssen. Jej mąż, Günther, przyniósł ze sobą gitarę elektryczną, a Steffen Irlinger obsługiwał wszystkie pozostałe instrumenty z pudełka. Być może pudełko było podłączone do jakiegoś komputera (Steffen zerkał od czasu do czasu w bok), ale nie przyuważyłem. Rozpoczęli od tytułowego utworu z ostatniej płyty - „More”, a potem były „Little Baby” i „End of September” z poprzedniego albumu „Slow Killer”. Resztę koncertu wypełniły poprzeplatane utwory z kilku ostatnich wydawnictw Reginy, choć zdarzyły się chyba ze dwie wycieczki w dalszą przeszłość, sprzed podpisania kontraktu z Karaoke Kalk. Ponieważ większość aranżu generowane było z pudełka, nad którym uroczo gibał się kręcąc gałkami kolega Steffen, różnice w brzmieniu w porównaniu z wersjami studyjnymi były subtelne, zauważalne głównie w tych starszych utworach. Czasami, jak w przypadku „A Quiet Week in the House” trio decydowało się na małe pseudo-jamy, lekko wydłużając utwory, pozwalając Güntherowi trochę więcej poplumkać na jego gitarze.
W gruncie rzeczy dość statyczny i spokojny to był koncert, podobnie jak sama muzyka zespołu. Główną gwiazdą wieczoru była oczywiście pani Janssen, która bez najmniejszego problemu wyśpiewywała czysto wszytkie utwory, lekko zalotnie przy tym poruszając się przy mikrofonie. Czasami wycofywała się w głąb sceny, gdy w piosence pojawiał się jakiś dłuższy instrumentalny pasaż. Najwięcej ruchu na scenie zażywał prawdopodobnie Steffen, kolebiący się nad mikserem. Ale braki w choreografii całkowicie rekompensowała muzyka, pełna ciepła. Zagrali prawie wszystkie ciekawsze numery z ostatnich pięciu płyt - w tym jeden z dwóch moich ulubionych, „Space Ferry” - nie pozostawiając zbyt wiele pola do narzekań. Wychodząc z budynku przy Myśliwieckiej puściłem sobie jedynie na słuchawki mojego faworyta, „Why Do You Ask”, dla którego zabrakło miejsca i czasu, i zadowolony z przyjemnie zakończonego dnia udałem się do domu.