Cloud Cult, Land Of Talk, The London Souls

Nowy Jork, Bowery Ballroom - 8 września 2007

Zdjęcie Cloud Cult, Land Of Talk, The London Souls - Nowy Jork, Bowery Ballroom

Po serii sobotnich koncertów, których gwiazdami były miejscowe zespoły (Bishop Allen, Pela), tym razem w Bowery Ballroom pojawił się zespół z Minnesoty – jedna z najbardziej oryginalnych formacji na amerykańskiej scenie niezależnej, Cloud Cult.

Zanim jednak multimedialna formacja zaczęła swój występ, widzowie mieli okazję przekonać się, co na żywo potrafią dwa inne zespoły: lokalna grupa The London Souls i często odwiedzający tego lata Nowy Jork Kanadyjczycy z Land Of Talk. Nowojorczycy przygotowali bardzo dużą niespodziankę – przenieśli publiczność w czasie o dobre czterdzieści lat. Wszystko: od wyglądu muzyków, przez brzmienie, aż do charakterystycznych pomysłów kompozycyjnych było wypisz wymaluj zaczerpnięte z rockowej tradycji lat sześćdziesiątych. Lider zespołu, czarnoskóry muzyk ubrany w hipisowską, kolorową koszulę, potrząsał rytmicznie swoim wielkim, robiącym spore wrażenie, afro i wykrzykiwał energicznie kolejne wersy piosenek. Perkusista sprawiał wrażenie żywcem wyciągniętego ze spotkania motocyklowego gangu: do gęsto nabitej ćwiekami jeansowej kamizelki z obciętymi rękawami i okazałej brody nie pasowały może tylko japonki. Gitarzysta i basista ewidentnie zeszli na scenę prosto z legendarnej okładki płyty „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”: w niecodziennych, wzorowanych na mundurach z wojny secesyjnej, ubraniach znakomicie pasowali do całego obrazu.

Ale oczywiście ważniejsza od wyglądu członków zespołu, była muzyka. A ta mocno zaskoczyła widzów - przynajmniej tych, którzy nie znali wcześniej zespołu. Był to bowiem bardzo dynamiczny i pełen niespożytej energii hippisowski rock z elementami funku. Dla spragnionych alternatywnego rocka dźwięków takie granie zdawało się być kompletnie niemożliwe do zaakceptowania. Ale rzadko spotykany entuzjazm muzyków był tak zaraźliwy, że po kilku minutach cała publiczność zgodnie skakała w rytm kolejnych rock’n’rollowych utworów.

Skrajnie różny poziom i sposób ekspresji zaprezentowali muzycy występującej zaraz potem kanadyjskiej grupy Land Of Talk. O ile muzyka zespołu jest bardzo ciekawa, przebojowa i intrygująca, widowisko w wykonaniu tej trójki artystów wypada raczej mizernie: stoją przy stojakach z mikrofonami i wykonują kolejne kompozycje. Jednego nie można natomiast odmówić wokalistce grupy, Elizabeth Powell – potrafi niemal natychmiast nawiązać kontakt z publicznością. Pod koniec koncertu przekomarzała się z nią przed każdym kawałkiem, wywołując salwy śmiechu. Choć obyło się bez jakichś wizualnych fajerwerków, grupa Land Of Talk zaprezentowała się z bardzo dobrej strony.

Beztroski nastrój zmienił się całkowicie, gdy na scenie pojawili się artyści z zespołu, a raczej – multimedialnego, eksperymentalnego kolektywu, Cloud Cult. Już od pierwszych sekund tego występu było wiadomo, że nie będzie to zwykły koncert. Za członkami grupy rozwieszony został wielki ekran, po bokach sceny ustawiono dwa zagruntowane płótna i zestaw słoików z farbami. Zabrzmiał pierwszy akord, a dwoje malarzy rzuciło się do sztalug, by ekspresyjnymi ruchami rąk, dopasowanymi do rytmu utworu, malować inspirowane tą muzyką obrazy. Niemal nie sposób było oderwać od nich wzroku, a warto było, bo na ekranie pojawiły się wizualizacje, stworzone specjalnie do poszczególnych utworów zespołu – najczęściej były to proste, ale ładne animacje, albo intrygujące montaże zdjęć dokumentalnych.

Wrażenia wizualne to jednak oczywiście nie wszystko – kolejnym elementem tego wielowarstwowego widowiska była przecież muzyka: nietypowa, trudna do sklasyfikowania, łącząca w sobie elementy lirycznych, akustycznych ballad i… niemal hard rockowe riffy, dźwięki klasycznych instrumentów: trąbki czy wiolonczeli oraz wymyślne sample. To wszystko robiło wrażenie kolorowego, radosnego widowiska, a jednak podszyte było rozdzierającym smutkiem. Cała twórczość zespołu poświęcona jest przecież zmarłemu kilka lat temu synowi wokalisty i lidera tej formacji, Craiga Minowy. Ze wszystkich tekstów przebijała potworna melancholia, a artysta zdawał się je śpiewać ze ściśniętym gardłem. Pozostali muzycy, choć czasem wykonywali bardzo radosne partie, byli bardzo skupieni i poważni, zdawali się być jakby zarażeni tym smutnym nastrojem. Artyści przedstawili przekrojowy materiał z całej niemal historii swojego zespołu – z najnowszej płyty, wydanego w 2007 roku albumu „The Meaning Of 8” – zabrzmiało tylko kilka utworów, ale w zaprezentowanym na sam koniec tego niewiele ponad godzinnego występu porażająco smutnym utworze „Take Your Medicine”, napięcie sięgnęło zenitu. Publiczność biła brawo, ale wiele osób zdawało się mieć łzy w oczach. I nic dziwnego przecież.

Przemek Gulda (30 grudnia 2007)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także