Matt And Kim, The Virgins
Nowy Jork, Cake Shop - 2 września 2007
To był tzw. secret show, jedno z tych niezwykle charakterystycznych zjawisk, związanych z nowojorską sceną muzyczną, której nie sposób nie kochać, choć trudno zarazem nie nienawidzić. Bo co innego można powiedzieć o koncertach, o których… nie sposób się dowiedzieć z żadnego z oficjalnych źródeł. Czasem poinformuje o nich w ostatniej chwili któryś z licznych lokalnych blogów muzycznych, czasem uda się znaleźć jakąś pomiętą, kserowaną ulotkę w najciemniejszym zakamarku klubu, ale najczęściej wiadomości rozchodzą się pocztą pantoflową i trzeba wiedzieć, gdzie ucho przyłożyć, żeby dowiedzieć się o tego typu imprezach. To bardzo mocny powód, żeby niezbyt je lubić, zwłaszcza jeśli wszystkie przechodzą koło nosa, bo się o nich nie wiedziało. Ale są też bardzo liczne argumenty, żeby pokochać je gorącą miłością – przede wszystkim secret shows mają zwykle bardzo kameralny charakter, najczęściej pojawiają się na nich tylko znajomi członków zespołu, więc nic dziwnego, że panuje tam bardzo familijna i swojska atmosfera. Nie inaczej było i tym razem, podczas koncertu w jednym z kultowych nowojorskich klubów.
Cake Shop: sklep płytowy, specjalizujący się w muzyce alternatywnej, ciastkarnio-bar i sala koncertowo-imprezowa w jednym, mieści się na Lower East Side, dzielnicy, gdzie w każdej, dosłownie, kamienicy mieści się jakiś klub, a w niektórych nawet dwa. Koncerty w Cake Shopie mają bardzo specyficzny charakter – z reguły występują tam zespoły, o których nikt nie słyszał w dniu, w którym tam grają, ale można mieć pewność, że już jutro słyszeć o nich będą wszyscy. To miejsce ma jakąś magiczną moc, a może raczej – ludzie, którzy zapraszają tam zespoły mają w głowach znakomicie działające radary wczesnego informowania o tym, że coś jest dobre i że za chwilę usłyszy o tym cały świat alternatywnego rocka.
Tej niedzieli, w samym środku amerykańskiego długiego weekendu, zagrały tam dwa lokalne zespoły: Matt And Kim i The Virgins. Koncert otwierał oczywiście występ drugiego z tych zespołów, o którym zaczyna się w Nowym Jorku mówić coraz głośniej. Poniekąd słusznie, bo kilka utworów, które zabrzmiały tego wieczoru, zasługuje na baczniejszą uwagę. Ale tylko poniekąd – bo jednocześnie zespołowi zdarzyło się sporo bardzo poważnie nietrafionych pomysłów, z utworami w rytmach reggae na czele. W najlepszych momentach tych kilku nowojorczyków zabrzmiało jakby ktoś żywcem teleportował ich z Londynu końca lat 70-tych: punkujące rytmy spotykały się z nowofalowymi brzmieniami i potraktowanymi z lekkim clashowym zacięciem wstawkami reggae. Póki co bardzo niedojrzałe jeszcze to granie, ale z tych dziewic rzeczywiście może wyrosnąć coś dobrego.
Coś bardzo dobrego wyrosło natomiast już teraz z, wciąż jeszcze stawiającego w zasadzie swoje pierwsze kroki, zespołu Matt And Kim. To brooklyński duet, składający się z maleńkiej, ale energicznej jak żywe srebro perkusistki oraz wyszczekanego i kipiącego entuzjazmem wokalisty i klawiszowca zarazem. Grupa bardzo szybko zdobyła sobie ogromną lokalną popularność, budując ją przede wszystkim na prostym, ale bezsprzecznie przebojowym graniu i stuprocentowej autentyczności i szczerości. Matt i Kim nie udają niczego i nikogo – śpiewają proste piosenki o prostych sprawach, które przeżywają na co dzień, grają muzykę, której bez żadnego problemu zarzucić można skandaliczną wręcz prostotę. I zdawać by się mogło, że w świecie, w którym króluje doskonałość i zadziwiająca biegłość we wszystkim, co się robi, jest to jawne podcinanie gałęzi, na której się siedzi. Ale w tym przypadku działa to dokładnie odwrotnie – publiczność uwielbia tę ekshibicjonistyczną wręcz szczerość i odpłaca się zespołowi bezwarunkowym wspieraniem wszystkich jego poczynań.
Ten koncert był tego niezbitym dowodem. Pod sceną zgromadziło się kilka dziesiątek ludzi, którzy wprost kochają ten zespół i dali temu bezprzykładny wyraz, wpadając w prawdziwy amok od momentu, gdy zabrzmiały pierwsze takty pierwszej kompozycji.
Koncert był krótki, ale niezwykle intensywny. Zabrzmiało w jego trakcie kilka utworów z debiutanckiej płyty grupy – w tym jeden z największych przebojów zespołu, utwór „Yea Yeah”, nie zabrakło jednak także kilku nowości. Pod względem technicznym, ich wykonaniom do doskonałości brakowało wiele: kable wypadały z gniazdek, a słowa kolejnych piosenek gubiły się gdzieś w ogólnym zamieszaniu. Ale nikomu to w żaden sposób nie przeszkadzało. Bo liczył się przede wszystkim klimat, a ten był znakomity. Grupa od samego początku złamała absolutnie wszystkie bariery między muzykami a publicznością. Członkowie zespołu witali się z przybyłymi na koncert osobami, częstowali ich jedzeniem i alkoholem, prosili o pomoc przy rozstawianiu sprzętu. Na maleńkiej scenie muzyków od publiczności nie oddzielało nic.
- Wstańmy chociaż na chwilę, żeby publiczność z tyłu nie myślała, że to wszystko leci z płyty – krzyczał do swojej koleżanki z zespołu roześmiany od ucha do ucha Matt. Ale ten falujący, pogujący, skaczący i wykrzykujący refreny wszystkich piosenek tłum nie miał przecież co do tego najmniejszych wątpliwości.