VHS Or Beta, Walter Meego, Team Robespierre

Nowy Jork, Studio B - 30 sierpnia 2007

Zdjęcie VHS Or Beta, Walter Meego, Team Robespierre - Nowy Jork, Studio B

To był drugi z tegorocznych nowojorskich koncertów zespołu VHS Or Beta, które odbyły się dzień po dniu, na Manhattanie i Brooklynie.

- Właśnie ukazała się nasza płyta i chcielibyśmy, żeby to właśnie publiczność w tym mieście jako pierwsza usłyszała ten materiał na żywo – zapowiedział wokalista grupy i rozpoczął wraz z kolegami grać piosenkę wytypowaną na największy hit z nowego albumu, hipisowsko niemal wesolutki utwór „Love In My Pocket”. I rzeczywiście – materiał z najnowszego krążka, zatytułowanego „Bring On The Comets” był podstawą repertuaru tego występu. Niestety, chciałoby się rzec, skoro nowe piosenki nie umywają się w żaden sposób do tego, co zespół zaprezentował na poprzedniej, znacznie lepszej płycie, „Night On Fire”. Tak poważne zmiany stylistyczne zdarzają się na muzycznej scenie raczej rzadko – zespół grający nieco mroczny, psychodelizujący wręcz dance-punk przeistoczył się w dostarczyciela melodyjnych, zdecydowanie przesłodzonych piosenek dla stadionowej publiczności. Nawet wokalista, wcześniej śpiewający głosem niewiarygodnie wręcz podobnym do tego, co na płytach The Cure prezentuje Robert Smith, tym razem udaje gwiazdę radiowego rocka i śpiewa tak jak tysiące innych, niemożliwych do odróżnienia wokalistów.

Na szczęście na koncercie wrażenie nie jest aż tak złe. Nowe kompozycje, choć nadal podejrzanie pachnące plastykiem, oblane sosem zgrzytliwych, lekko rozjechanych gitar, zyskują zupełnie nowy wymiar, a grupa zdaje się w ten sposób przypominać publiczności o swoich korzeniach. Niemniej jednak rozdźwięk między nowymi kompozycjami, a kilkoma klasykami sprzed lat, z niemal narkotycznie uzależniającym „Night On Fire” na czele, był wyraźnie widoczny i niemal bolesny.

Ale nie on stał się największym problemem tego koncertu – występ zespołu z Kentucky został niemal całkowicie zniszczony przez problemy techniczne. Zaczęły się już po trzecim utworze, gdy grupie udało się stworzyć właściwą atmosferę – niemal w połowie jednego z utworów… zawiesił się komputer, za pomocą którego perkusista sterował samplami i dodatkowymi podkładami rytmicznymi. Muzycy stanęli jak wryci, przestali grać i czekali w pełnej bezsilności aż komputer się… zresetuje. Po chwili dokończyli przerwany numer, ale niestety kłopoty okazały się poważniejsze, niż to się wcześniej wydawało. Urządzenie nie dawało za wygraną i odmawiało posłuszeństwa jeszcze kilka razy. Atmosfera natychmiast siadła i cały nastrój prysł. Muzycy bezradnie snuli się po scenie, a wokalista próbował ratować sytuację, opowiadając improwizowane i niezbyt udane dowcipy. Zespół zdecydował się w tej sytuacji mocno skrócić swój występ i nie grać nawet bisu, kończąc koncert spokojniejszym, tytułowym utworem z nowej płyty.

Choć publiczność przyjmowała te kłopoty z wyjątkową wyrozumiałością, bijąc nieustannie brawo i głośnymi okrzykami okazując swoją miłość do zespołu, trudno jednak dziwić się zdenerwowaniu i rosnącej z każdą niezamierzoną przerwą frustracją jego członków. Trudno więc uznać ten koncert za szczególnie udany, choć publiczność mimo wszystko zdawała się bawić znakomicie.

Przed gwiazdą wieczoru w sporym polonijnym klubie Studio B, mieszczącym się w dawnym budynku fabrycznym na Greenpoincie, zaprezentowały się jeszcze dwie, zupełnie różne grupy. Wieczór rozpoczęła formacja Team Robespierre, prezentując niezwykle dynamiczną, prostą, surową i dziką odmianę punk rocka. Swoim poczuciem humoru muzycy niemal od początku swojego występu kupili publiczność, która chętnie pogowała aż do ostatnich dźwięków. Potem nastrój zmienił się zupełnie – na scenie pojawiła się trójka muzyków z zespołu Walter Meego. To jedna z grup z coraz liczniejszego grona zespołów próbujących połączyć muzykę taneczną z elementami rocka alternatywnego. W tym przypadku wyglądało to w taki sposób, że na scenie pojawił się dj, generujący na żywo połamane, choć mało oryginalne rytmy oraz dwóch innych muzyków, którzy za pomocą gitar, tamburyn i własnych głosów, nadawali tej chłodnej muzyce nieco bardziej ludzką twarz. Niestety ani pomysły kompozycyjne, ani nieco histeryczny głos wokalisty nie pomagały za bardzo – trudno było uznać występ grupy Walter Meego za szczególnie porywający. Okazało się, że w przypadku tej grupy hybryda rocka z elektroniką nie sprawdziła się za bardzo, ani jako muzyka do słuchania, ani jako podkład do tańca.

Przemek Gulda (23 grudnia 2007)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także