The Comas, Sam Champion
Nowy Jork, Luna Lounge - 21 sierpnia 2007
Na Karaibach właśnie szalało tornado, a pogoda w odległym o wieleset kilometrów Nowym Jorku była nie do zniesienia – widomy dowód na to, że procesy meteorologiczne rzeczywiście mają wymiar globalny, a skutki efektu cieplarnianego są coraz wyraźniej widoczne. Dość powiedzieć, że silny wiatr i padający przez trzy dni prawie bez przerwy deszcz mocno studziły zapędy mieszkańców miasta i turystów, żeby ruszać nos gdziekolwiek poza ciepłe domowe pielesze. Wydawało się więc, że pod względem frekwencyjnym ten koncert będzie kompletną porażką – o godzinie, o której miał się planowo rozpocząć, w przestronnej sali williamsburskiego klubu Luna Lounge było niewiele więcej osób niż na zapleczu, gdzie członkowie obu zespołów czekali, żeby wyjść na scenę. Organizatorzy opóźniali więc rozpoczęcie imprezy najdłużej, jak to tylko było możliwe. I okazało się to całkiem rozsądną i skuteczną strategią – w chwili, gdy muzycy pierwszej z dwóch występujących tego wieczoru formacji koniec końców pojawili się na scenie, zgromadził się pod nią całkiem nieoczekiwany, grubo ponad stuosobowy tłum.
Czwórka brooklyńskich muzyków z zespołu Sam Champion wydawała się jednak nieco odurzona tą mocno senną atmosferą. Koncert zaczął się więc jakby trochę niemrawo, a pierwszych kilka kompozycji zdawało się być wyduszonych przez członków zespołu prawie na siłę. Ale już po kilku minutach na scenie zaszła zadziwiająca i trochę nieoczekiwana przemiana – z każdym kolejnym utworem artyści rozkręcali się coraz bardziej, nabierali wiatru w skrzydła, a w ich grze i zachowaniu się na scenie coraz wyraźniej widać było wzbierającą energię. Pod koniec swego niezbyt długiego występu, brzmieli już jak dobrze rozpędzona i naoliwiona rockowa maszyna, wyrzucając z siebie kolejne, dynamiczne kompozycje. Ta energia udzieliła się oczywiście także publiczności, która bawiła się coraz lepiej: wyklaskiwała rytm poszczególnych kawałków, tańczyła i skakała.
Pod względem muzycznym, członkowie grupy Sam Champion zdają się wykazywać sporym niezdecydowaniem – choć w ich graniu dominuje rockowa tradycja, którą datować można mniej więcej na przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, w kolejnych kompozycjach wyraźnie można było jednak usłyszeć także wpływy nieco mrocznej nowej fali czy współczesnego, melodyjnego indie-rocka, a nawet – w jednym z utworów – rytmy reggae. Taka niespójność gatunkowa powinna w zasadzie przeszkadzać, a może nawet męczyć, ale na tym koncercie muzycy Sam Champion udowodnili, że siła scenicznej żywiołowości jest tak wielka, że potrafi z powodzeniem pokonać takie przeszkody.
Po przerwie na scenie pojawili się muzycy z formacji The Comas. To jeden z tych nowojorskich zespołów, który pomimo kilku wydanych płyt i dość ciekawego materiału muzycznego, jakoś nie może przebić się przez zasłonę lokalnej, środowiskowej popularności. A ten koncert pokazywał, że nieco więcej uwagi z pewnością mu się należy.
Przecież utwór „Come My Sunshine”, od którego zaczął się ten występ to gotowy materiał na wielki indie-rockowy przebój: z dynamicznym rytmem, wyrazistą, wpadającą w ucho melodią, mocnym refrenem i rewelacyjnym pomysłem na połączenie męskiego i damskiego wokalu. Przecież kolejne utwory, które prezentował zespół – dość oryginalne indie-rockowe piosenki z charakterystycznym klimatem – udowadniały, że jego członkowie mają znakomite wyczucie stylu. Przecież co i rusz okazywało się, że świetnie opanowali umiejętność łączenia fragmentów dynamicznych, niemal agresywnych, z momentami lirycznymi i atmosferycznymi. Przecież pokazywali nieustająco, że wiedzą o co chodzi w graniu na żywo: nie stali nieruchomo i z obojętnymi minami przy stojakach od mikrofonów, wręcz przeciwnie - tryskali radością i zapałem. Wokaliście zdarzało się wręcz tarzać po scenie z tamburynem w ręku, albo wydzierać przez tubę. Na koniec, na bis, muzycy zaprezentowali bardzo dynamiczną wersję alternatywnorockowego klasyka: piosenki „Teenage Kicks”, którą w oryginale wykonywała grupa The Undertones. I to było znakomite podsumowanie tego wieczoru.
Jednym słowem – oba zespoły dały tego wieczoru bardzo udany pokaz swoich umiejętności, pomysłowości i energii, udowadniając, że są warte dużo więcej uwagi niż ta, której dotąd poświęcała im indie-rockowa publiczność.