Manchster Orchestra, Colour Revolt, Unwed Sailor, Jones Street Boys

Nowy Jork, Knitting Factory - 16 sierpnia 2007

Zdjęcie Manchster Orchestra, Colour Revolt, Unwed Sailor, Jones Street Boys - Nowy Jork, Knitting Factory

Jako pierwsi na scenę w klubie Knitting Factory wyszli muzycy młodej, w zasadzie dopiero debiutującej, formacji Jones Street Boys. Jak się miało okazać już wkrótce, jako jedyni tego wieczoru nie prezentowali muzyki smutnej, melancholijnej, a może nawet ponurej – wręcz przeciwnie: ich półgodzinny występ wypełniony był radosnym, energetycznym, w dużej mierze akustycznym graniem. To miejski, uliczny folk, w którym odnaleźć można elementy country, korzennego bluesa, folku czy indie-rockowych ballad. Piątka muzyków nie tylko znalazła sposób, na to, żeby połączyć te wszystkie inspiracje w jedną, harmonijną, a momentami wręcz przebojową całość, ale także – żeby w bardzo wciągający sposób przedstawić ją na żywo. Już sam dobór instrumentów powodował, że brzmienie tej grupy było niezwykłe i intrygujące: obok gitar muzycy wykorzystują także akordeon, ukulele czy kontrabas. Dość malownicze wrażenie robił także oryginalny pas, który nosił jeden z członków grupy – wyglądał jakby umocowane były na nim wojskowe ładownice. Szybko jednak okazały się one pojemnikami na różne rodzaje harmonijek ustnych, które muzyk wykorzystywał podczas kolejnych utworów. Sporo energii wnosił do tego występu fakt, że wszyscy muzycy grupy wykonywali wspólnie partie wokalne poszczególnych piosenek. Bardzo ładny akcent zostawili na dodatek na koniec występu: zostawili swoje instrumenty, podeszli do krawędzi sceny i wykonali wspólnie nieco nostalgiczną balladę, z towarzyszeniem jedynie delikatnych dźwięków akustycznej gitary. To było znakomite wprowadzenie do reszty koncertu. Choć tak cicho, jak podczas tego łagodnego utwory, nie było już ani przez chwilę.

Jako druga na scenie zainstalowała się formacja Unwed Sailor, która z wszystkich występujących tego wieczoru ma największy dorobek płytowy i koncertowy, nie przekładający się jednak raczej na poziom jej popularności. Trochę szkoda, bo zasługuje ona na znacznie większą uwagę, niż fani alternatywnego grania poświęcali jej do tej pory. Unwed Sailor prezentuje wciągające, choć nie do końca może oryginalne instrumentalne granie, które bez chwili namysłu umieścić można na tej samej półce co twórczość takich zespołów jak Explosions In The Sky czy Six Parts Seven. Nieco mniej charyzmatyczni od tych pierwszych, zdecydowanie głośniejsi i bardziej energetyczni od tych drugich, potrafią wywołać spore emocje swoim nieco medytacyjnym, momentami lekko transowym graniem.

Kolejną formacją, która zaprezentowała się tego wieczoru nowojorskiej publiczności był zespół Colour Rewolt. To pięciu muzyków, którzy doskonale wiedzą, jak grać ostro i smutno jednocześnie. W ich muzyce usłyszeć można bez trudu elementy zimnofalowe, ale i dużo nowocześniejsze inspiracje – choćby muzyką spod znaku screamo. Na dodatek, skoro wszystko podane jest przy pomocy aż trzech, potężnie brzmiących gitar, musi przyjąć formę frontalnego sonicznego ataku na publiczność. Na szczególną uwagę zasługuje przede wszystkim wokalista grupy, wyróżniający się charakterystycznym, mocnym głosem i rodzącą się powoli, ale już widoczną bardzo wyraźnie charyzmą.

Na koniec na scenie stanęło pięciu młodych – niektórzy z nich wciąż jeszcze są nastolatkami – muzyków, tworzących formację o nieco mylącej nazwie Manchester Orchestra. Jej debiutancka płyta, wydany pół roku przed tym koncertem, a niedawno wznowiony w dużo większym nakładzie, album, o mocno dającym do myślenia tytule „I’m Like A Virgin Loosing A Child”, jest zdecydowanie jedną z najbardziej niedostrzeżonych płyt ostatnich miesięcy. Świetne, przebojowe kompozycje, tchnące niemal porażającym smutkiem i naładowane po brzegi emocjami, ekshibicjonistycznie osobiste teksty – tak dojrzałe propozycje rzadko zdarzają się artystom z dużo większym dorobkiem.

Na nowojorskim koncercie muzycy udowodnili, że radzą sobie doskonale także z graniem na żywo, w niezwykle poruszający sposób łącząc fragmenty ostre i dynamiczne z momentami wyciszonymi i refleksyjnymi. Kiedy zaczynał się występ zespołu z Atlanty, na scenę wyszli wszyscy muzycy, ale stanęli tyłem do publiczności, nie podłączając nawet swoich instrumentów. Pierwszych kilka minut należało do wokalisty i gitarzysty grupy, a zarazem autora całego materiału, Andy’ego Hulla. Wykonał on jedną ze swoich rozdzierających serce ballad, a gdy tylko skończył, dołączyła się reszta zespołu, by wspólnie wykonać otwierający płytę, ostry i dynamiczny utwór „Wolves At Night”. I te dwie piosenki znakomicie wprowadziły publiczność w nastrój całego koncertu. Potem pojawiały się kolejne utwory z płyty, muzycy płynnie przechodzili od zgiełku do szeptu, porywając publiczność na prawie godzinę w podróż po zakamarkach skomplikowanego życia emocjonalnego Hulla. Nowojorskim fanom alternatywnego rocka bardzo się to podobało – okazało się zresztą przy okazji, że wciąż jeszcze w zasadzie zupełnie nieznany w Europie zespół, po drugiej stronie Atlantyku może liczyć na spore wsparcie fanów. Nie dość, że pod sceną był prawdziwy tłum, na dodatek prawie wszyscy znali na pamięć poruszające teksty Hulla i śpiewali je wraz z nim. Temu zespołowi zdecydowanie należy się zainteresowanie i szacunek. Wygląda na to, że jedna z ciekawszych, nie do końca jeszcze oszlifowanych pereł dzisiejszej amerykańskiej sceny gitarowej.

Przemek Gulda (10 grudnia 2007)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także