I'm From Barcelona, Harlem Shakes

Nowy Jork, Southpaw - 6 sierpnia 2007

Zdjęcie I'm From Barcelona, Harlem Shakes - Nowy Jork, Southpaw

W poniedziałkowy wieczór kończyła się krótka amerykańska wizyta niezwykłego szwedzkiego zespołu o kompletnie mylącej – zaczerpniętej zresztą z kultowego, także w Polsce, serialu „Fawlty Towers” czyli „Hotel Zacisze” – nazwie I’m From Barcelona. Na pożegnanie ta blisko trzydziestoosobowa formacja zagrała koncert w niewielkim klubie na Brooklynie. Wcześniej bardzo gorąco przyjęty przez publiczność występ dała lokalna grupa Harlem Shakes, prezentująca nieco staroświecką odmianę alternatywnego rocka gitarowego, osadzonego gdzieś w głębinach lat sześćdziesiątych.

Ale po kilkudziesięciu minutach sercami publiczności na dobre zawładnęli muzycy ze Szwecji. Po dwóch poprzednich występach: na festiwalu Lollapalooza i na wielkiej scenie w McCarren Pool, wydawało się, że nie będzie możliwe pomieścić tą ekstremalnie liczną formację na mikroskopijnej scenie w Southpaw. Ale okazało się, że Szwedzi są w stanie bez problemu zmieścić się na tak małej przestrzeni, co więcej – ten kameralny, niemal intymny koncert okazał się chyba jeszcze bardziej ciepły i sympatyczny niż wielkie plenerowe występy. Przede wszystkim dlatego, że członkowie grupy natychmiast łapią bardzo bliski kontakt z publicznością, co powoduje, że to nie są zwykłe koncerty, gdzie zespół gra, a publiczność słucha. Tu jest zupełnie inaczej – Szwedzi wciągają widzów do wspólnej zabawy, więc publiczność okazuje się uczestnikiem całego przedsięwzięcia równie ważnym, co sami muzycy.

To zresztą idealne rozwinięcie koncepcji, z której zrodził się ten zespół – Emanuel Lundgren, jego lider, singer/ songwriter, który przez dłuższy czas wykonywał swoje kompozycje samodzielnie, postanowił pewnego razu zaprosić na scenę wszystkich swoich przyjaciół. I tak już zostało. W efekcie podczas występów zespołu na scenie pojawia się istny tłum, wiecznie uśmiechających się do siebie ludzi, którzy świetnie się ze sobą bawią, przy okazji prezentując kolejne utwory zespołu. Wciągnięcie do zabawy całej publiczności jest więc tylko następnym logicznym krokiem w budowaniu coraz szerszego kręgu przyjaciół, których łączy fascynacja muzyką i radość z jej wspólnego wykonywania.

Lundgren ma zresztą znakomity talent do pisania utworów, które znakomicie się nadają do wspólnego śpiewania: prawie wszystkie mają refreny, które bez problemu można wykonywać wraz z zespołem. Do niektórych z nich członkowie tej wielkiej muzycznej wspólnoty przygotowali proste układy taneczne i namawiają publiczność do wspólnego ich wykonywania. A poza tym, kto nie lubi pośpiewać sobie o zbieraniu znaczków czy budowaniu domku na drzewie? Brooklyński koncert niemal od pierwszego utworu przerodził się więc we wspólną zabawę. Wchodząc na scenę muzycy wypuścili w powietrze dziesiątki balonów, które już do końca imprezy krążyły po całej sali. Co chwila wyrzucali też w górę niekończące się naręcza konfetti, tworząc prawdziwie karnawałową atmosferę. Znów, podobnie jak dzień wcześniej w McCarren Pool, wokalista spróbował stage divingu na plażowym materacu – z bardzo udanym zresztą skutkiem. Wcześniej tego dnia muzycy musieli odwiedzić któryś z licznych w Nowym Jorku sklepów z superbohaterskimi przebraniami, bo prawie połowa zespołu wyglądała jak postacie z komiksów. Publiczność dała się porwać od pierwszej chwili i bawiła się z zespołem, śpiewając, tańcząc, klaszcząc i głośno, bezwzględnie domagając się bisu, gdy grupa po czterdziestu minutach zeszła ze sceny.

Nie obyło się bez zabawnych sytuacji – choćby tej, gdy na scenę wpadł zdyszany widz i oświadczył, że ma na nazwisko… Barcelona. Na dowód tego, pokazał wokaliście swój paszport, a za chwilę… był już prawie członkiem zespołu. Muzycy najpierw zaprosili go do śpiewania w chórkach, a potem nawet nauczyli grać na używanej w kilku piosenkach piszczałce.

Muzycy I’m From Barcelona zaprezentowali większość piosenek znanych w dotychczas wydanych płyt, ale nie omieszkali też wykonać kilka premierowych kompozycji. Nie zabrakło też zabawnych niespodzianek – choćby sprytnie wplecionego w jeden z utworów, dość długiego cytatu z tanecznego klasyka: piosenki Madonny „Like A Virgin”. To jeden z bardzo nielicznych zespołów, które dopisują słowo „dobra zabawa” do definicji indie-rocka. Na dodatek jego członkowie robią to w sposób niezwykle skuteczny. I już choćby za to należy im się spory szacunek.

Przemek Gulda (29 listopada 2007)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także