Ścianka

Gdańsk - klub "Underground" - 25 Kwietnia 2003

Lubię Ściankę, cenię Ściankę i z przyjemnością stwierdzam, że to był najlepszy koncert zespołu jaki dotychczas widziałem. "Gotycki klub", jak przyznał Cieślak, niezbyt dużo sympatyków zespołu - większość została w domu bo przecież Ścianka grała 3 tygodnie wcześniej w "Żaku" i nie było sensu przychodzić. Skoro stylistyka z którą sie mierzą na kolejnych płytach zaskakuje, pomyślałem sobie że może koncert mnie zaskoczy i stawiłem się w "Undergroundzie". Zaczęli z opóźnieniem... Norma. Ale jak zaczęli! Ale najpierw uprzedźmy fakty - koncert był dwuczęściowy z - to nieładnie ze strony zespołu - ponad godzinną przerwą między setami, ale muzycznie zmasakrowali po prostu co bardziej nieosłuchanych fanów.

Część 1: "Ścianka jest niegrzeczna"

W pierwszej odsłonie zagrali... Zagrali jeden utwór. Trwał 50 minut i to była muzyka awangardowa pełną gębą. Nie sądzę żeby wymyślili to na poczekaniu ale na pewno improwizowali wiele. Zabrzmieli totalnie. Czasem ich muzyka przypominała walki statków kosmicznych w gwiezdnych wojnach, czasem zachwycała delikatnością. Kakofonia i spokój. "Ścianka" dźwięku i klarowność brzmienia. Genialny set. Wystarczyło zamknąć oczy by przenieść się na drugą stronę. W tym wszystkim nie zakłóciły magii kłopoty Lachowicza z jego klawiszową baterią. Było miejsce na szaleństwo ale tkwiła w tym metoda. 50 minut pobudzających wyobraźnię i rozwijających bardzo, ale to bardzo mocno skostniałe komórki umysłowe użytkowników częściej korzystających z komórek firm telekomunikacyjnych :).

Część 2: 65 minut przerwy :(

Żenada. Uratowali się częścią trzecią :)

Część 3: "Ścianka nie boi się MTV"

Skoro było wiadomo że będą 2 sety to znając ich muzykę jakoś samo przyszło do głowy że przywalą kontrastem. Pierwsza część - przestrzeń kosmiczna - teraz przyszedł czas na piosenki...

Zaczęli od "Białych Wakacji". Zachwycili "Miastami i Niebami" Z jeszcze bardziej porywajcym finałem niż w wersji studyjnej. Zagrali "Down There Low" i to było wielkie po prostu. Ściana dźwięku rozsadzała klub. Między głowami muzyków skakały iskry - było widać tą cholerną radość grania jakiej brakuje wielu formacjom w tym kraju. Było widać współpracę! Chwila oddechu przy ambientowym pejzażu dźwiękowym. "Sopot I" i "Sopot II" połączone ze sobą. Jak ślicznie to wypadło. "Tomorrow Never Knows" Beatlesów - cios po którym ciężko sie otrząsnąć. I koniec. Zeszli ze sceny. Niewiele było widzów na tym koncercie. Ale twardo wywalczyliśmy powrót na scenę. 4 razy bisowali - więcej nie chcieli :(. 4 covery - ich własna kpina z debilizmu wielkich rocka. "Smoke On The Water" z zabójczym Cieślakiem parodiującym manierę Gilliana. Wśród 3 kolejnych zabili wersją Yes-owego "Owner Of A Lonely Heart" i "Zaopiekuj Się Mną" Rezerwatu. W pierwszym z nich Cieślak i Lachowicz targnęli się na wymianę solówek - mrugnięcie oka Cieślaka - nie ma dla nich świętości :) I bardzo dobrze - okrzyki Oh Yeah, Baby wyjaśniały wszystko. Przesadnie melodramatyczna maniera wokalna w hicie Rezerwatu doprowadzała do łez - łeż ze śmiechu gdyby ktoś miał wątpliwości. Potem był koniec. Dlaczego mi się podobało? Bo się otworzyli!!! A to chyba najważniejsze jeśli artysta na scenie otwiera się i pozwala ujść wszystkim emocjom jakie nim w danej chwili targają. Zagrali wielki koncert - nie zawsze im to jeszcze wychodzi - ale czasem tak!!! I wtedy jest pięknie...

PawełKu (27 kwietnia 2003)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także