The Automatic, Liam And Me, War Tapes

Nowy Jork, Bowery Ballroom - 26 lipca 2007

Zdjęcie The Automatic, Liam And Me, War Tapes - Nowy Jork, Bowery Ballroom

Walijska sensacja energetycznego rocka, grupa The Automatic, po kilkutygodniowej wyprawie przez całe Stany w ramach wielkiego objazdowego festiwalu punkowego Warped Tour, przed powrotem na deszczowe Wyspy Brytyjskie, postanowiła zostać jeszcze przez chwilę po cieplejszej stronie Atlantyku i zagrać koncert dla nowojorskiej publiczności. Jak się miało okazać – znakomity koncert, pełen kipiącej ze sceny energii i dzikiej radości grania.

Ale zanim Brytyjczycy zawładnęli na dobre sceną w klubie Bowery, zaprezentowały się dwie ciekawe kapele z Ameryki. Najpierw krótki, ale bardzo wciągający występ dała formacja War Tapes, która w dość oryginalny sposób opiera swoje granie na tradycji zimnej fali i długiej historii nastrojowego, choć jednocześnie hałaśliwego rockowego grania.

Z zupełnie innych wzorców czerpie natomiast formacja Liam And Me z Filadelfii, która zaprezentowała się zaraz potem. Ich propozycja to niezwykle dynamiczne, radosne granie w dance-punkowym stylu, które bardzo szybko sprawiło, że dość stateczna do tej pory publiczność zaczęła coraz chętniej i aktywniej podskakiwać, bujać się i tańczyć. Muzycy znakomicie rozumieli swoje zadanie tego wieczoru. Wokalista mówił między utworami: „wiemy, po co tu jesteśmy: żeby sprawić, żebyście z takiego typu publiczności (tu pokazał typowy gest lekko znudzonego koncertowego wyjadacza, stojącego ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma i kiwającego się w rytm piosenki), stali się taką publicznością (tu wykonał spontaniczny układ taneczny)”. I udało im się z tego zadania wywiązać bardzo dobrze.

Aż dziwne, że z tak przebojowym i dobrze skrojonym repertuarem Liam And Me nie wybił się jeszcze ponad szarą rzeczywistość jednego z tysięcy podobnych amerykańskich zespołów. Wpływ na to musi mieć chyba niezbyt fortunna nazwa, fakt pochodzenia z – było nie było – prowincji, odległej trochę od najważniejszych centr kulturalnych i medialnych, a także mało charyzmatyczny lider – samo stanie za klawiaturą i opowiadanie żartobliwych historyjek to za mało, żeby porwać publiczność na dobre.

Znakomicie wiedzą to muzycy z zespołu The Automatic, który był gwiazdą tego wieczoru. I chyba między innymi dlatego, obok trójki muzyków grających na klasycznym rockowym zestawie instrumentów: gitarze, basie i perkusji, w składzie pojawia się jeszcze jeden muzyk, który gra na klawiszach, wypuszcza sample z syntezatora, ale przede wszystkim – wrzeszczy i robi te wszystkie rzeczy, które znakomicie przyciągają uwagę publiczności, a są niemożliwe do wykonania, gdy ma się w ręku ciężki instrument. Pennie to chłopak niewysokiego wzrostu i niezbyt porywającej urody – choć wyraźne zewnętrzne podobieństwo do Johnny’ego Rottena z najlepszych czasów Sex Pistols w przypadku takiego zespołu jak The Automatic jest raczej atutem niż wadą – ale za to jego żywiołowość i poziom scenicznego szaleństwa może doprawdy imponować. Prawie przez cały, pięćdziesięciominutowy występ zespołu, chłopak był w ciągłym ruchu: biegał po scenie i reszcie sali, wskakiwał na głośniki i wspinał się na ściany, skakał na niebotyczną prawie wysokość, kręcił młynki kablem z zaczepionym na końcu mikrofonem, walił wściekle w cowbell. A na dodatek dziarsko się wydzierał, mocno ubarwiając tym poszczególne utwory. Wariat w zespole to zdecydowanie duże ułatwienie dla pozostałych muzyków, którzy mogli się skupić na wykonywaniu swoich partii i nie musieli się już martwić o to, co się dzieje na scenie.

Z muzycznego punktu widzenia koncert musiał się podobać wszystkim, których urzekła wydana kilka miesięcy temu debiutancka płyta grupy z Cardiff. Mocne, punkowe brzmienie łączyło się płynnie z charakterystycznymi partiami klawiszy i nieco wolniejszymi, emowymi fragmentami. Muzycy zaprezentowali prawie cały repertuar ze swej płyty, nie zabrakło więc żadnego z przebojów zespołu: był i „Raoul”, i „You Shout You Shout You Shout You Shout”, i zagrany na koniec „Recover”. Był też i wściekły utwór „Seriously… I Hate You Guys”, zadedykowany tym, za sprawą których zespół z okazji swej pierwszej amerykańskiej trasy musiał – ze względu na prawa autorskie – nieco zmodyfikować swoją nazwę. W Stanach Walijczycy występowali więc jako The Automatic Automatic, co powodować mogło sporą konfuzję, czy na pewno chodzi o ten sam zespół. Nietypowym fragmentem występu był cover utworu… Kanye Westa „Gold Digger”, podczas którego basista zamienił swój instrument na… flet, a niesforny Pennie rapował biegając między widzami.

Ten zespół wzbudza kontrowersje, nie brakuje takich, którzy narzekają, że jego członkowie to udawani punkowcy, wypromowani przez media na fali takiego grania. Wystarczyło jednak tylko spojrzeć na to, co działo się tego wieczoru na scenie Bowery Ballroom, żeby nabrać pewności, że słowa klucze niezbędne do zrozumienia fenomenu popularności tej grupy to: autentyzm, szczerość i zaangażowanie.

Przemek Gulda (16 listopada 2007)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także