Band Of Horses, The Annuals, Oxford Collapse / O'Death

Nowy Jork, McCarren Pool / Soundfix Lounge - 22 lipca 2007

Zdjęcie Band Of Horses, The Annuals, Oxford Collapse / O'Death - Nowy Jork, McCarren Pool / Soundfix Lounge

Pod względem muzycznym ten dzień zaczął się niedługo po południu, kiedy wystartowała kolejna impreza z niezrównanego cyklu Pool Parties – darmowych koncertów wielkich gwiazd sceny indie, odbywających się na terenie, a dokładniej – w środku, nieczynnego od wielu lat, gigantycznego publicznego basenu na Williamsburgu. Jak zwykle impreza mocno przypominała piknik – zanim na scenę wyszli pierwsi muzycy, radiowi dj-e grali muzykę, przy której zbierająca się powoli publiczność zażywała uroków lata, siedząc na kocykach, pijąc piwo, albo grając w zbijaka.

Wreszcie na scenie pojawili się członkowie brooklyńskiej grupy Oxford Collapse – kapeli mocno niedocenionej, ale chyba głównie – na własną prośbę. To trio dysponuje znakomitym potencjałem kompozytorskim – na jego kolejnych płytach aż się roi od znakomitych, oryginalnych i pozostających w głowie na długo kompozycji. Ale muzycy jakoś nie potrafią ich odpowiednio „sprzedać” na koncertach, ani tym bardziej porwać za sobą publiczności. Tak było i tym razem. Niby wszystko było jak należy: dość żywiołowo wykonywane piosenki, zwłaszcza z najnowszej płyty grupy, wyraźnie widoczna radość ze wspólnego grania i atrakcyjne urozmaicenia aranżacyjne w postaci gościnnych występów sekcji dętej i dodatkowych perkusistów. Ale jednak czegoś tu zabrakło – charyzmy, odrobiny szaleństwa czy nie wiadomo czego jeszcze. A bez tego był to występ bardzo dobry, ale nie porywający.

Podobnie było w przypadku zespołu The Annuals. Z tą tylko drobną różnicą, że o ile muzycy Oxford Collapse mają w zanadrzu naprawdę znakomite kompozycje, które na koncercie świetnie bronią się same, o tyle płyta The Annuals wypełniona jest piosenkami bardzo niezdecydowanymi i pozbawionymi energii. Więc ich krótki nowojorski występ nie miał z założenia szans, żeby kogokolwiek do czegoś porwać.

Ta sztuka udała się dopiero trzeciemu zespołowi występującemu tego dnia – autorom jednego z najbardziej sensacyjnych debiutów ostatnich miesięcy – Band Of Horses. Sześciu brodatych, obficie wytatuowanych facetów w czapkach baseballowych wyglądało raczej na członków przypadkowego spotkania na stacji benzynowej kilku kierowców ogromnych ciężarówek mknących z jednego wybrzeża na drugie. Ale kiedy zabrzmiały takie piosenki jak jeden z największych indierockowych antyprzebojów ostatnich lat, utwór „Funeral”, było wiadomo, że ci panowie przyszli tu nie po to, żeby kierować samochodami, ale emocjami widzów i zabrać ich w daleką podróż przez wszystkie smutne utwory, które znalazły się na ich debiutanckiej płycie. Była to też przy okazji podróż przez kilka gatunków muzycznych: obok indie rocka, nie zabrakło tu oczywiście tradycyjnego country, a pod koniec koncertu zespół zabrzmiał prawie jak młodsze wcielenie Blues Brothers. To był znakomity koncert, ze świetnie ułożonym repertuarem i co najmniej kilkoma porywającymi momentami.

Ale musiał ustąpić i dać się zepchnąć z podium w obliczu tego, co wydarzyło się kilkanaście minut po tym, jak muzycy Band Of Horses zeszli ze sceny w McCarren Pool. Na after party w klubie Soundfix Lounge wystąpiła bowiem brooklyńska formacja O’Death, która drugim koncertem w ciągu kilku dni udowodniła nowojorskiej publiczności, że jest w tej chwili jedną z najciekawszych i najbardziej szalonych koncertowych grup świata muzyki alternatywnej. Bo co innego można powiedzieć o zespole, którego członkowie w najbardziej gorących fragmentach swojego występu ciskają instrumenty na ziemię i rzucają się do całkowicie nieokiełznanego tańca wraz z publicznością, wykrzykując tylko kolejne wersy swoich utworów. Co powiedzieć o zespole, którego muzycy świadomie rezygnują z jakichkolwiek środków technicznych, stawiając na prostotę i autentyzm. Jak się okazuje, wystarczają one, żeby porwać publiczność bez reszty. Co powiedzieć o zespole, którego perkusista rozrzuca po całej sali zniszczone w stopniu wręcz nieprzyzwoitym talerze, a na swoich bębnach gra czasem… łańcuchami. Co powiedzieć o zespole, który bez najmniejszego trudu ewokuje u publiczności niemal pierwotny amok. Po godzinie występu O’Death wypełniona po brzegi sala Soundfix Lounge zdawała się być rozniesiona na strzępy. I trudno było tylko powiedzieć, kto jest bardziej zadowolony: muzycy, którzy z taką łatwością tego dokonali, czy publiczność, która dostała dokładnie to, czego chciała.

Przemek Gulda (11 października 2007)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także