Menomena, Beat The Devil / The Besnard Lakes, The Jealous Girlfriends, Dappled Cities, The Muggabears

Nowy Jork, Southstreet Seaport / Mercury Lounge - 13 lipca 2007

Zdjęcie Menomena, Beat The Devil / The Besnard Lakes, The Jealous Girlfriends, Dappled Cities, The Muggabears - Nowy Jork, Southstreet Seaport / Mercury Lounge

Wszystko zaczęło się jednak dużo wcześniej i zgoła gdzie indziej. W ramach trwającego od poprzedniego dnia kilkudniowego festiwalu, poświęconego promocji energii słonecznej, na plenerowej scenie w Muzeum Morskim, na dawnych pomoście portowym, odbył się koncert, którego gwiazdą był jeden z najciekawszych w ostatnim czasie zespołów grających alternatywną odmianę melodyjnego popu – formacja Menomena (na zdjęciu).

Gdy tylko słońce zaczęło się chować za pobliskimi drapaczami chmur dolnego Manhattanu, na scenę weszła dwójka muzyków: lekko wycofany perkusista i dziewczyna o całkiem dziecinnym wyglądzie, która podeszła do mikrofonu. Pochyliła się, podniosła ze sceny… metalową łopatę do odśnieżania i młotek, po czym zaczęła z całej siły uderzać nim o blachę, krzycząc przy tym dość przeraźliwie. To był początek występu grupy Beat The Devil, otwierającej koncert formacji Menomena. Początek, nie dość, że muzycznie fatalny, to na dodatek kompletnie nieadekwatny do przesłania całej imprezy – jakim cudem energię słoneczną mieli promować artyści, którzy występowali całkowicie bez prądu. Na szczęście po chwili na scenie pojawił się trzeci członek zespołu, basista, grający czasem także na tereminie. I wszystko wróciło do jako takiej normy. Kolejne sceniczne poczynania zespołu coraz bardziej zaczęły przypominać piosenki: surowe, ale ze śladami melodii. Gdy na koniec zabrzmiał iście przebojowy utwór można było mieć duże wątpliwości czy koncert zaczynał i kończył ten sam zespół.

Ale wszyscy czekali na gwiazdę wieczoru – grupę Menomena. To formacja, która w ostatnim czasie robi zaskakująco szybką karierę, zdobywając szacunek fanów swoją nietypową pod względem zarówno kompozycyjnym, jak i aranżacyjnym muzyką. Podczas tego koncertu członkowie zespołu z powodzeniem udowodnili, że z graniem na żywo radzą sobie równie znakomicie jak z nagraniami w studiu. Na scenie pojawiła się trójka muzyków, którzy na przemian śpiewali poszczególne utwory, używali przy tym nietypowych instrumentów, np. saksofonu czy elektronicznych klawiszy, brzmiących jak elegancki, koncertowy fortepian. Świetnie zbudowali repertuar, układając go z kompozycji z obu swych płyt długogrających, w tym wszystkich największych przebojów. Żywiołowość członków grupy i umiejętność błyskawicznego nawiązywania kontaktu z publicznością sprawiły, że występ zespołu Menomena był znakomity.

Gdy tylko wybrzmiały ostatnie nuty, trzeba było jak najszybciej przemieścić się kilka ulic dalej, żeby zdążyć na koncert, który odbywał się w klubie Mercury Lounge. Skład występujących tego wieczoru zespołów był iście międzynarodowy: obok dwóch przedstawicieli lokalnej sceny muzycznej (The Muggabears i The Jealous Girlfriends), można było także posłuchać formacji z Australii (Dappled Cities) i Kanady (The Bernard Lakes).

Miejscowi muzycy wypadli przyzwoicie, ale stanowczo bez rewelacji. Zarówno dynamiczny indie rock w wykonaniu The Muggabears jak i nieco spokojniejsze kompozycje The Jealous Girlfriends wypadły dość blado, zwłaszcza na tle dwóch pozostałych zespołów. Choć o muzykach Dappled Cities trudno powiedzieć, żeby byli jakoś szczególnie doświadczeni i oswojeni ze sceną, a jednak porwali publiczność do tańca swoim dynamicznym graniem, czerpiącym na równi z najstarszej tradycji nowofalowej, jak i najnowszych osiągnięć sceny neo-folkowej, a zwłaszcza jej kanadyjskiej odmiany.

Na koniec na scenie pojawili się sami Kanadyjczycy. Jak na standardy wykonawców z tego kraju w The Besnard Lakes gra stosunkowo mało osób – tylko sześć. Jednak zamieszania robią co najmniej za dwunastu. Trzy gitary, klawisze, dwoje wokalistów i niezwykle dynamiczny perkusista – tyle wystarczyło, żeby niemal roznieść klub Mercury Lounge na kawałki. Na żywo jeszcze bardziej słychać jak bardzo muzyka grupy osadzona jest w tradycji symfoniczno-rockowej z lat siedemdziesiątych. I choć takie określenie może zapowiadać jedynie coś, czego za nic nie da się słuchać, na szczęście muzycy z kanadyjskiej formacji podchodzą do tej części muzycznej tradycji bardzo nowocześnie, ubierając dawne riffy i brzmienia w całkiem współczesną otoczkę. Efekt jest niezwykle oryginalny i porywający. Prawie godzina atmosferycznego, emocjonalnego i niezwykle mocnego grania postawiła na nogi wszystkich. Większość utworów połączona była w jedną całość, co robiło jeszcze większe wrażenie – jakby ta kipiącą energią muzyka była wszechobecna i nieustająca. Anielskie wokale, zadziwiająco obfite żarciki z publicznością między piosenkami i przytłaczające brzmienie to tylko wisienki na tym smacznym, wielowarstwowym torcie. Nie ma wątpliwości – The Besnard Lakes to dziś jedna z najciekawszych kanadyjskich formacji, jeśli nadal będą iść to drogą, która zaprezentowali na nowojorskim koncercie, przestaną być czarnym koniem, a staną się oczywistym dla wszystkich zwycięzcą.

Przemek Gulda (25 sierpnia 2007)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także