Deerhunter, Ex-Models, Blues Control

Nowy Jork, Bowery Ballroom - 11 lipca 2007

Zdjęcie Deerhunter, Ex-Models, Blues Control - Nowy Jork, Bowery Ballroom

Tę recenzję trzeba zacząć niejako od końca – bo choć w zasadzie cały występ grupy Deerhunter był niezwykły, dopiero na samym końcu widzów spotkała rzecz rzadko widywana podczas tego typu koncertów. Otóż po ostatnich dźwiękach bisu, kiedy wszyscy muzycy grupy, rozrzucając swoje instrumenty w nieładzie po całej scenie, zeszli do garderoby, na scenie pozostał sam wokalista, Bradford Cox. Ubrany w srebrną, nabijaną cekinami sukienkę, w czarnej, zmierzwionej peruce, stanął przed mikrofonem i zaczął opowiadać na poły groteskową, ale na poły przerażającą historię swojego dzieciństwa, podczas którego zagubił płciową tożsamość. To niezwykłe wystąpienie było jednocześnie poruszające, ale i mocno pretensjonalne – znakomicie wpisało się więc w artystyczną strategię tego niezwykłego zespołu, a zarazem potwierdziło, że ten wywołujący niezwykle gorące dyskusje i kontrowersje (ostatnio choćby publikowanymi na blogu haiku o ekskrementach kolegów z zespołu albo zdjęciami, sprawiającymi wrażenie dziecięcej pornografii) artysta jest jedną z najbardziej intrygujących osobowości sceny indie.

Występ grupy Deerhunter na żywo to pięćdziesiąt minut nieprzerwanej kaskady dźwięków, która budzi skrajne uczucia: od pogodnego przytupywania nogą, po wykrzywiający twarz grymas w najcięższych, najbardziej psychodelicznych fragmentach. Podobnie jak na płytach, poszczególne piosenki – z reguły: pogodne i melodyjne, nawiązujące sprawnie i pomysłowo do całej tradycji nieco rozmazanego brzmieniowo gitarowego grania – przeplatane są improwizowanymi, rozjechanymi pod względem melodycznym fragmentami. Odnosi się więc wrażenie, jakby z dźwiękowej magmy, gęstego sonicznego sosu, muzycy co kilka minut sprawnie wyciągali, jak grzyby z barszczu, swoje niemal przebojowe piosenki. Oczywiście chodzi o przebojowość mocno alternatywną: te nieco zagubione pod względem brzmieniowym kompozycje przypominają raczej „przeboje” My Bloody Valentine czy The Jesus And Mary Chain, w których piękne melodie gubiły się gdzieś, poddane celowym zabiegom niszczącym potencjalnie popowy efekt. Eskalacja muzycznego ekscentryzmu nastąpiła podczas bisu – był nim trwający ponad 10 minut, w dużej części improwizowany utwór, pod koniec którego wszyscy muzycy zrzucali z ramion gitary i rzucali je o ziemię, schodząc pojedynczo ze sceny.

Ale nawet mimo sporego talentu kompozytorskiego członków zespołu, nawet mimo ich zaangażowania w wykonanie materiału na scenie z polotem i błyskotliwością, ten występ nie miałby nawet połowy wyrazu, gdyby nie wokalista zespołu. Przykuwał uwagę już od samego początku, już samym swoim wyglądem – jest bowiem chorobliwie, anorektycznie chudy. Do tego stopnia, że już samo patrzenie na jego niezbyt poradny sceniczny taniec budziło lęk o to, czy dotrwa do końca występu, czy jego patykowate nogi albo nieludzko chude ręce nie połamią się podczas co bardziej dynamicznych ewolucji. Kiedy zdjął z siebie luźne, workowate ubranie, w którym rozpoczął ten występ, okazało się, że pod spodem ma damskie ciuchy, w których paradował już do końca koncertu. Samym swoim wyglądem i mocno ekscentrycznym zachowaniem skupiał na sobie całą uwagę publiczności, kradnąc dość skutecznie cały show kolegom z zespołu. Ale oni nawet nie próbowali walczyć o swoje miejsce w tym przedstawieniu – skupieni na swoich instrumentach, nie wdawali się w żadne interakcje z publicznością. Do tego stopnia, że jeden z gitarzystów przez cały koncert grał odwrócony plecami do widowni, nie ujawniając swojej twarzy nawet na chwilę. Było to widowisko ze wszech miar niezwykłe i trudne do jednoznacznego sklasyfikowania i oceny. Jedno jest pewne – dawało do myślenia i zostawało w głowie jeszcze długo po wyjściu z sali koncertowej.

Zanim na scenie pojawiła się szóstka muzyków z grupy Deerhhunter, wystąpiły tam jeszcze dwie inne formacje. Najpierw grupa Blues Control, która dała popis zgrzytliwego, hałaśliwego, improwizowanego jazgotu w najlepszej, nowojorskiej tradycji spod znaku sceny no wave. Grupa Ex-Models zaproponowała natomiast mocno chaotyczną i połamaną rytmicznie muzykę, wywodzącą się z ostrzejszych odmian form punk rocka. Niestety zabrakło w niej trochę ikry i szaleństwa na miarę tego, które prezentują na scenie choćby koledzy muzyków Ex-Models z jednej wytwórni – artyści tworzący zespół The Locust. Cokolwiek by jednak nie zdarzyło się wcześniej tego wieczoru, z klubu i tak wychodziło się z drążącym głęboką dziurę w głowie obrazem dramatycznych wyznań wokalisty zespołu Deerhunter na temat zaburzonego dzieciństwa. I o to mu przecież chodziło.

Przemek Gulda (9 sierpnia 2007)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także