Kobiety
Warszawa, Hard Rock Cafe - 22 maja 2007
Podupadła na świecie sieć restauracji, przywożąc kufer rockowych dewocjonaliów przyjechała do Polski w zeszłym roku. Miejsce to, cieszące się niesłabnącą popularnością, biedniejszą część społeczeństwa (jakieś 98%) zniechęca wysokimi cenami. Dość powiedzieć, że za dużego Żywca Hard Rock Cafe życzy sobie jedenaście złotych, co jest raczej wygórowaną zapłatą za picie piwa z kija w towarzystwie majtek Stinga i spodni Grzegorza Skawińskiego. Jednocześnie management lokalu co wtorek zaprasza całkiem niegłupie bandy. Było The Eternals, były Muchy, było Pogodno. A przecież mógłby zagrać Gordon Haskell. Kogo więc HRC mogło zaprosić w najcieplejszy jak dotychczas dzień roku, jak nie królów polskiego avant popu, trójmiejskie Kobiety? Wybór tyleż oczywisty, co trafny.
Zaczęli z kontrolowanym, godzinnym opóźnieniem. Przed sceną kilkadziesiąt może osób, przy stolikach pewnie drugie tyle konsumujących. Zauważyłem wyraźny progres od występu Much – tym razem jedzący skupiali się bardziej na koncercie niż na kotlecie. Rozpoczęli zestawem trzech piosenek, po jednej z każdej płyty. Najpierw „Pif Paf”, potem kapitalny „Kaszubski szaman” i „Przygoda na helu”, dedykowana przyjaciołom zespołu. Dedykacji tych było zresztą więcej: pozdrowili Warszawę, Pustki i kolejnych znajomych z Gdańska, ci zresztą przyjechali chyba specjalnym wagonem, bo zdawało się, że przeważają wśród publiki. Zabrzmiał jeszcze „Dr Radek” i „Waiting For My Man” Velvet Underground i można było przystępować do pierwszych podsumowań. Basistka Nela Gzowska, której praktycznie nie było słychać, wyglądała jak rasowa basistka i wiecie o czym mówię. Powiedzieć o Nawrockim, że jest magikiem sceny, to jak powiedzieć o Ziobrze, że ma dobrą fryzurę. („Zbyszek, ni ch...”). Tworzenie show spadło więc na głowę klawiszowca-wibrafonisty Pawła Nowickiego i perkusisty Karola Pawłowskiego. Może tłumów nie porwali, ale grali fajnie. Nagle przełom. Nawrocki zmienia gitarę i zaprasza na scenę zjawiskową Martę Handschke (m.in Oczi Cziorne), autorkę okładki „Amnestii” i partii wokalnych na nowym albumie. Nowe utwory nabrały kolorów, których na płycie, pod koniec wyraźnie pikującej w dół, zdecydowanie brakowało. Poleciał „Czarny prezydent”, poleciał klasyczny już „Marcello”, te 7 lat temu non stop katowany w Trójce, było wreszcie na koniec pierwszego bisu „Doskonalę tracę czas”, jedna z polskich piosenek wszech czasów, z refrenem zbyt nośnym na polskie listy przebojów, pełnych stęchłych przebojów bezpłciowych wokalistek (i pełnych Gordona Haskella). Poza obchodzącą urodziny Martą był to highlight wieczoru. Na koniec po raz drugi zabrzmiała „Biautomatyczna sekretarka”, co tylko potwierdziło, że to udany singiel.
Cały koncert trwał długo, bo ponad godzinę i czterdzieści minut. Było słychać? Było, choć akustykowi regularnie się dostawało. Ostatnimi kilkoma utworami podciągnęli występ do siódemki w naszej skali. Konstatacja na koniec: na dworze było równie ciepło, co trzy godziny wcześniej. Wlewa otuchę w serce ujrzenie ludzi, o dwunastej w nocy ubranych w krótkie koszulki i krótkie spodenki. Muzyka początku lata.