Pela

Mercury Lounge , Nowy Jork - 16 lutego 2007

Zdjęcie Pela - Mercury Lounge , Nowy Jork

Pela to grupa z Brooklynu, która istnieje od kilkunastu miesięcy, ma na koncie dwie epki, wydane w niewielkim nakładzie i dopiero niedługo ukaże się jej debiutancki album - zespołowi udało się tuż przed tym koncertem podpisać kontrakt z niewielka wytwórnią Great Society. Muzyka grupy zdecydowanie nie należy do specjalnie oryginalnych ani wymyślnych - to mocny, bardzo przebojowy indie-rock o brzmieniu wywiedzionym żywcem z lat osiemdziesiątych. Niektóre kompozycje brzmią niemal jak pożyczone wprost z ostatnich płyt U2, zanim ta grupa stała się wielką gwiazdą i postawiła na elektronikę, trabanty i ściskanie dłoni wielkich tego świata, zamiast na dobrą gitarową muzykę. Ale ten brak oryginalności bynajmniej nie przeszkadza w słuchaniu płyt zespołu Pela, a wręcz w zakochaniu w niektórych jego kompozycjach - takie piosenki jak „Tenement Teeth” czy „Lost To The Lonesome” nie chcą wyjść z głowy przez długi czas.

Oczywiście nie mogło ich zabraknąć w programie tego koncertu. Choć przeważały tego wieczoru kompozycje nowe, które w zasadzie jeszcze nie powinny być znane publiczności. A jednak - występowanie w rodzinnym mieście ma jednak specyficzny charakter. Od razu było wiadomo, że większość publiczności stanowią przyjaciele i bliscy znajomi członków zespołu. Przez cały koncert trwał nieustający dialog między wokalistą i innymi muzykami a słuchaczami. Żartom i kpinom nie było końca, co zupełnie nie pasowało do - było nie było - smutnych, czasem wręcz przejmujących kompozycji i poważnych tekstów zespołu. Ale nikomu bynajmniej to nie przeszkadzało. Za to podczas wszystkich piosenek publiczność gorąco wspierała zespół, śpiewając z wokalistą każde słowo. Nawet tych utworów, które jeszcze nie zostały opublikowane. Nic dziwnego, że przy takim wsparciu i sympatii ze strony publiczności zespół wypadł znakomicie.

Już od dawna wiedziałem, że Pela słynie z niezwykle dynamicznych koncertów - kilka fragmentów filmów video zarejestrowanych podczas występów w różnych amerykańskich miastach, które można znaleźć w internecie, pokazuje bardzo dobitnie, że muzycy tego zespołu na koncertach dają z siebie wszystko i idą na całość. Tak było i tym razem. Kiedy zaczynała się każda kolejna piosenka - żarty się kończyły. Muzycy wpadali w trans, który nie opuszczał ich do ostatniego dźwięku. Nie przeszkadzały im nawet problemy techniczne, które mogły zniszczyć atmosferę, panującą na tym koncercie od początku - po kilku utworach zerwała się struna w gitarze basowej. I kiedy wydawało się, że nastąpi nieunikniona przerwa, która wybije wszystkich z nieco podniosłego nastroju, muzycy szybko znaleźli rozwiązanie - wokalista najpierw wykonał smutny utwór akompaniując sobie tylko na gitarze, a potem, przestawiając nieco zaplanowaną wcześniej kolejność utworów, muzycy zagrali utwór, w którym basista gra na klawiszach. W międzyczasie znalazła się jakaś zapasowa gitara basowa, więc kolejny utwór zabrzmiał już normalnie, a jeśli ktoś, nie śledził dokładnie, co się działo na scenie, nawet nie wiedział, że coś było nie tak.

Zespół po zagraniu podstawowego setu nawet nie próbował schodzić ze sceny - było wiadomo, że publiczność i tak go nie wypuści, więc muzycy od razu zagrali dwa utwory na bis. I kiedy mieli już zakończyć występ, okazało się, że słuchacze domagają się kolejnego bisu. Takiego przebiegu sprawy muzycy chyba zupełnie się nie spodziewali - bo przecież takie rzeczy nie zdarzają się na nowojorskich koncertach codziennie. Jako że podczas trwającego już sporo ponad godzinę koncertu, muzycy zagrali wszystkie własne kompozycje, postanowili posiłkować się coverem - wybór nie był chyba specjalnie zaskakujący, zważywszy na muzyczny charakter twórczości grupy - zabrzmiał mianowicie bardzo stary utwór The Pixies, pochodzący jeszcze z pierwszej płyty grupy. Nawet jeśli ktoś dotąd stał tylko i słuchał - choć nie wydaje mi się, żeby udało się znaleźć w sali Mercury Lounge kogoś tak nieczułego na energię płynącą ze sceny podczas tego koncertu - ten dynamiczny i przebojowy utwór po prostu zmusił go do tańca.

Koncert grupy Pela był znakomitym dowodem na to, jak ważna jest w tego typu występach nić porozumienia między zespołem a publicznością - była ona widoczna niemal gołym okiem i bardzo pomagała muzykom. Niejedna grupa mogłaby pozazdrościć Brooklyńczykom takiego wsparcia, jakie otrzymali tego wieczoru od swoich słuchaczy. A ci ostatni nie mogli narzekać - dostali w zamian znakomity występ.

Przemek Gulda (1 kwietnia 2007)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także