Takka Takka, Manchester Orchestra, Phosphorescent, The Morning Pages, Back To Blonde

Mercury Lounge, Nowy Jork - 3 lutego 2007

Zdjęcie Takka Takka, Manchester Orchestra, Phosphorescent, The Morning Pages, Back To Blonde - Mercury Lounge, Nowy Jork

Tego mroźnego wieczoru w nowojorskim klubie Mercury Lounge, jednym z najważniejszych miejsc koncertowej promocji zespołów, które już zaistniały w świadomości wielbicieli alternatywnego rocka, ale jeszcze nie zdobyły sławy wystąpiło spore grono zespołów.

Niekwestionowaną gwiazdą tej długiej muzycznej nocy był zespół Takka Takka - młoda lokalna formacja, która swoją wydaną niedawno płytą „We Feel Safer At Night” rozbudziła spore nadzieje i spowodowała duże, pozytywne zamieszanie na muzycznych blogach. Zespół wypadł znakomicie - na początku muzycy zagrali kilka nowych kompozycji z przygotowywanej właśnie epki, a potem zaczęła się wyliczanka przebojów z debiutanckiej płyty. Nie mogło zabraknąć takich utworów jak „Coco In The Night” czy „Sofia”, a na koniec piosenki tytułowej, otwierającej płytę. Niby wszystko było jak należy: dobre, przebojowe kompozycje, sprawne, dynamiczne wykonanie, w miarę dobry kontakt z publicznością. A jednak nie sposób było odnieść wrażenia, że czegoś tu brakuje - czegoś, co sprawia, że niektóre zespoły, choćby Clap Your Hands Say Yeah, do którego często porównuje się grupę Takka Takka, zostają gwiazdami alternatywnej sceny, a inne - pozostają znane tylko w wąskim gronie wielbicieli. Trudno to określić jednym słowem: charyzma, styl, klasa - może wszystko po trochu. Jedno jest pewne - muzycy zespołu Takka Takka najwyraźniej tego nie mają. I dlatego, mimo ciekawego materiału, dość oryginalnie łączącego gitarowy rock z elementami folku i country, raczej nie mogą liczyć na zawrotną karierę, która stała się udziałem kilku innych zespołów z ich rodzinnego miasta.

A już depczą im po piętach kolejne, młode grupy, które robią wszystko, żeby zdobyć uznanie publiczności. Jedną z nich, a przy okazji - największym pozytywnym zaskoczeniem tego wieczoru okazała się formacja Manchester Orchestra. Nazwa jest bardzo złudna, bo ani to orkiestra, ani z Manchesteru - choć może jest w tym pewien sens, bo poziom emocji, ekshibicjonistycznego wyciągania z siebie najciemniejszych wspomnień i rozdrapywania na oczach publiczności najboleśniejszych blizn, który zaprezentowała ta grupa, niemal dosięga tego, co charakterystyczne jest dla twórczości formacji Joy Division, pochodzącej, było nie było, właśnie z Manchesteru.

Pięciu muzyków zaprezentowało znakomity materiał, znany przede wszystkim z najnowszej, wydanej niedawno przed koncertem płyty, zatytułowanej „I'm Like A Virgin Losing A Child”. To przejmujące, niezwykle smutne piosenki o odchodzeniu, umieraniu i niszczącej samotności. To ballady, w których instrumenty potrafią czasem grać najciszej, jak się da, żeby nie zagłuszać tkwiących w nich emocji. Na dodatek muzycy z Georgii zaprezentowali je w sposób, który nie mógł pozostawić słuchaczy w stanie obojętności - wokalista zdawał się być pulsującym kłębkiem emocji, klawiszowiec - choć siedząc za swoim zestawem instrumentów miał niewielką możliwość ukazywania swych uczuć - miotał się, jakby wyśpiewywane przez jego kolegę z zespołu, bolesne i gorzkie teksty, raniły go głęboko, a ktoś sypał sól na jego rozrywane ciało. To wszystko sprawiło, że ten występ był sporym przeżyciem.

O to, żeby poruszyć emocje publiczności zadbał też artysta występujący jako Phosphorescent. Kiedy długobrody i długowłosy singer/songwriter wszedł na scenę zgasły wszystkie światła, okazało się bowiem, że on sam... podświetlony jest za pomocą instalacji z lampek choinkowych na swoim kubraku. Ale nie tylko na takich - w sumie dość tanich - środkach oparty był jego występ. Zauroczyć mógł przede wszystkim sposobem swojej ekspresji - jego mocny głos i niezwykle emocjonalny sposób śpiewania smutnych tekstów robiły niezwykłe wrażenie. Był sam na scenie, ale za sprawą elektronicznych urządzeń szybko stworzył wrażenie, że gra cały zespół - generował pojedyncze dźwięki na bębnach i gitarze, które potem, zapętlone, powtarzały się i nakładały na siebie. Całość robiła wrażenie raczej jakiegoś trybalistycznego rytuału niż tradycyjnego występu folkujących wokalistów z gitarami.

Dwa pozostałe występującego tego dnia zespoły zaprezentowały zupełnie odmienne rodzaje ekspresji - muzyka The Morning Pages bliższa jest tradycyjnemu country niż muzyce gitarowej - artyści bujali się w rytmie swoich melodyjnych piosenek, wzbudzając pozytywne uczucia nielicznej jeszcze wówczas publiczności - zespół występował jako pierwszy tego wieczoru. Na samym końcu, już po północy, na scenie pojawiło się trzech młodych muzyków z zespołu Back To Blonde. Zaprezentowali bardzo dynamiczne granie, bliskie punk rockowi, pozbawione jednak oryginalności i przebojowości. Ale było to dobre zakończenie tego ciekawego i bardzo różnorodnego koncertu.

Przemek Gulda (13 marca 2007)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także