Luke Temple, Adem, Sparrow House

Union Hall, Nowy Jork - 1 lutego 2007

Zdjęcie Luke Temple, Adem, Sparrow House  - Union Hall, Nowy Jork

Organizatorzy koncertów w brooklyńskim Union Hall przygotowali na ten wieczór bardzo kameralny program, dostosowany zresztą znakomicie do klimatu i wystroju tego miejsca. Jeden z wykonawców, rzucając okiem na pluszowe kanapy i fotele, wypełniające cześć sali i na portrety z dawno zapomnianej epoki, wiszące na ścianach, rzucił nawet żart: „grając tutaj czuję się, jakby ktoś zaprosił mnie do salonu w swoim mieszkaniu, w przerwie między piosenkami pójdę do kuchni zrobić sobie kanapkę”. I coś było na rzeczy – trzech występujących tego wieczoru artystów rzeczywiście stworzyło atmosferę wydarzenia bardzo kameralnego, familijnego i domowego.

W zasadzie wydawało się, że koncert będzie wyglądał tak, że każdy z muzyków przedstawi swój akustyczny set z towarzyszeniem gitary i tyle. Okazało się, że było trochę inaczej – pierwszy z występujących artystów był pod tym względem rzeczywiście dość tradycyjny, występ drugiego był nad wyraz pomysłowy, trzeciego zaś – najbardziej rozbudowany pod względem wykonawczym.

Zaczął wykonawca ukrywający się pod nazwą Sparrow House, czyli Jared Van Fleet, muzyk znany przede wszystkim ze składu robiącego zawrotną karierę zespołu Voxtrot. W swojej solowej twórczości artysta penetruje jednak zupełnie inne obszary niż jego rodzimy zespół. To bardzo łagodne, delikatne ballady, w niczym nie przypominające dynamicznych, przebojowych i melodyjnych piosenek Voxtrot. Do tej mocno nostalgicznej muzyki znakomicie pasują smutne teksty o zagubionych miłościach i straconych szansach. Van Fleet nie kombinował i nie wymyślał nic specjalnego – po prostu usiadł przed mikrofonem z gitarą w ręku i grał swoje kolejne kompozycje. W jednej z nich pomógł mu basista, w innej – sam grał na basie. Po półgodzinnym występie podziękował ciepło publiczności i zniknął – wracając pewnie do jednego z nowojorskich studiów nagraniowych, gdzie Voxtrot właśnie kończył pracę nad swoją długo oczekiwaną, debiutancką płytą długogrającą.

Po nim na scenie pojawił się artysta, który tego wieczoru okazał się najbardziej innowacyjny i pomysłowy. Brytyjczyk, Adem, przedstawił czterdziestominutowy zestaw piosenek ze swoich płyt, uzupełniając program o cover – zapytał publiczność, czy woli, żeby wykonał utwór Bjork czy Beach Boys – widzowie jednogłośnie wybrali pierwszą opcję i usłyszeli „Unravel”. Występ Adema był tak daleko od stereotypu tego typu koncertów jak to tylko możliwe. Artysta zmieniał instrumenty, biorąc do ręki to gitarę akustyczną, to ukulele, to wreszcie... zestaw ręcznych dzwonków, które posłużyły mu do prezentacji premierowego utworu, którego tekstem były... fragmenty książki dla dzieci. Zawieść mogli się tylko ci, którzy oczekiwali tych nieco bardziej dynamicznych kompozycji z najnowszej płyty tego artysty, „Love And Other Planets” - istnych akustycznych przebojów w rodzaju „Launch Yourself” albo „These Lights Are Meaningful”. Te kompozycje wymagałaby do wykonania na żywo większego zachodu – co najmniej automatu perkusyjnego. Adem nie zdecydował się na wykorzystanie takich środków, więc tego typu utworów zabrakło w programie tego koncertu.

Na koniec na scenie pojawił się mieszkający obecnie w Nowym Jorku, Luke Temple, przyjęty niezwykle ciepło przez publiczność. Jego występ był zdecydowanie najbogatszy pod względem brzmieniowym – artystę wspomagało kilku innych muzyków: perkusista, basista i klawiszowiec. W pewnym momencie Temple poprosił na scenę dwóch kolejnych muzyków – choć początkowo wyglądało to tak, jakby były to zupełnie przypadkowe osoby spośród publiczności, szybko jednak okazało się, że stanowić będą nietypowy, męski chórek. Muzyka, która zaprezentował Temple balansowała nieustannie na granicy między folkiem a country. Niektóre utwory były bardzo dynamiczne i pełne energii, ale drugą część koncertu i wyproszony przez zachwyconą publiczność bis, wypełniły spokojne i łagodne ballady.

Ten koncert pokazał bardzo wyraźnie, że nie warto dawać się zwieść pokutującemu dość mocno stereotypowi, że estetyka singer/songwitingu musi być nudna i pozbawiona dźwiękowych i wykonawczych atrakcji.

Przemek Gulda (28 lutego 2007)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także