Say Hi To Your Mom, Your Enemies Friends
Nowy Jork, Knitting Factory - 19 sierpnia 2006
Najpierw w nowojorskim klubie odbyło się prawdziwe święto wszystkich miejscowych fanów metalizującego emo-core’a. Tuż po szóstej po południu – czyli ekstremalnie wcześnie, jak na tutejsze zwyczaje – rozpoczął się długi wieczór z tego typu zespołami. Wystąpiły aż cztery. I wszystkie grały dokładnie to samo, wywołując zupełnie niezrozumiałe spazmy radości tłumnie zgromadzonych fanów. Przychodząc do klubu tuż po siódmej, byłem przekonany, że pierwsze dwa zespoły będą miały za publiczność swoje rodziny u znajomych. Okazało się, że pomyliłem się bardzo mocno. Już od samego początku pod sceną kłębił się nie widywany tutaj o tak wczesnej porze tłum. Czarne włosy, grzywki wchodzące do oczu, pasy z ćwiekami i koszulki mistrzów w tej kategorii, choćby My Chemical Romance – to był dress code na ten wieczór.
I doprawdy nie mogłem do końca zrozumieć co w tym towarzystwie robi zespół Your Enemies Friend, wciśnięty dokładnie w środek line-upu na ten wieczór. Ale wszelkie moje wątpliwości zagłuszyły pierwsze dźwięki wygenerowane przez kwintet z Los Angeles (???). To jeden z najbardziej niedocenionych zespołów na dzisiejszej amerykańskiej scenie ostrzejszego gitarowego grania, a ten koncert tylko potwierdził, jak wielki potencjał tkwi w tych muzykach. To mistrzowie łączenia ostrości i przebojowości, mocnych gitarowych brzmień i popowych, wpadających w ucho klawiszowych melodyjek. Krzyk wokalisty znakomicie komponuje się z dużo delikatniejszym głosem grającej na klawiszach Jennifer, która – jak zawsze na koncertach tej grupy – zwracała na siebie największą uwagę: swoim czarnym strojem, miękkimi ruchami i dynamicznym wykonywaniem swoich partii wokalnych. Ze względu na ilość zespołów, muzycy musieli skrócić swój występ do pół godziny, ale może dobrze mu to zrobiło. Był spójny, dynamiczny i gorący od pierwszej do ostatniej nuty. Jedyne na co można było narzekać, to fakt, że w repertuarze nie zmieściło się kilka największych przebojów grupy, np. piosenki „This Is Disconnect” czy „Your Enemies Are Your Enemies Friends”. Ale zaserwowana na koniec kilkunastosekundowa gitarowa miazga, urwana zupełnie znienacka, była rewelacyjnym zakończeniem tego występu. Po takim uderzeniu nie mogło być mowy o żadnym bisowaniu.
Tuż przed północą, gdy publiczność wymieniła się prawie zupełnie, na scenie stanął brodaty i ciepło, jak zawsze, uśmiechnięty Eric, lider, a przez długi czas jedyny członek, projektu o niekonwencjonalnej nazwie Say Hi To Your Mom. Eric nagrał niedawno nową płytę, zbudował też nowy skład koncertowy. Tym razem jest on nieco skromniejszy niż podczas promocji poprzedniego krążka – składa się jedynie z perkusisty i klawiszowca. Koncert zaczął się mocnym akcentem – dwoma starszymi utworami, po których muzycy zaprezentowali dużą część najnowszej płyty. Nie jest ona tak przebojowa jak dwie poprzednie, ale kilka nagrań wypadło na żywo bardzo dobrze. Ładne, miękkie melodie, skromne aranżacje i zaskakujące teksty o wampirach – to wszystko wystarczyło, żeby nowojorska publiczność przyjęła ten występ z dużym entuzjazmem. Rósł on z minuty na minutę pod koniec koncertu, kiedy Eric zaczął prezentować swoje największe przeboje. W krótkim przeglądzie wszystkiego co najlepsze w jego dotychczasowej twórczości nie mogło zabraknąć takich przebojów jak „Let’s Talk About Spaceships” czy „Pop Music of The Future”. Choć kompozycje Erica są raczej spokojne i łagodne, w niektórych miejscach muzykom zdarzało się, zupełnie z zaskoczenia, uderzyć w nieco mocniejsze tony. Tak było na przykład w rewelacyjnym skądinąd zarówno pod względem muzycznym, jak i tekstowym, utworze „Recurring Motifs in Historical Flirtings”, w którym Eric wydobył z gitary tony, których nie sposób usłyszeć w jego studyjnych nagraniach. Swoje pięć minut miał także perkusista, któremu zdecydowanie nie wystarczały proste rytmy generowane często na potrzeby nagrań studyjnych za pomocą automatu. Od czasu do czasu zdarzało mu się więc poszaleć, wprowadzając spore zamieszanie do prostej muzyki Say Hi To Your Mom.
Bisów nie było, ale tylko dlatego, że dwie piosenki przed końcem koncertu Eric zapowiedział, że ponieważ jest późno nie ma co tracić czasu na zwyczajową procedurę: zespół schodzi ze sceny, czeka na zapleczu aż publiczność wywoła odpowiedni hałas i dopiero wtedy wraca i prezentuje dwie ostatnie piosenki. Poprosił publiczność, żeby sobie wyobraziła, że muzycy zeszli ze sceny i właśnie wracają. Żarcik prosty, ale wdzięczny – dokładnie taki, jak muzyczna i tekstowa propozycja tego niesłusznie niedostrzeganego artysty.