Dirty Pretty Things, Scissors For Lefty
Nowy Jork, Bowery Ballroom - 15 sierpnia 2006
Moje nowojorskie spotkania z zespołami Barata zawsze obciążone są jakimiś pechowymi okolicznościami. Dwa lata temu, kiedy w Bowery Ballroom, wyprzedanej do ostatniego miejsca, nawet tych na schodach, prowadzących na balkon, miała zagrać grupa The Libertines, okazało się, że konflikt między Baratem i Dohertym osiągnął właśnie jeden ze swoich niesławnych i licznych apogeów. Efekt był taki, że zespół wystąpił w połatanym grubymi nićmi, tuż przed amerykańską trasa, składzie, który na scenie poradził sobie tak sobie, odgrywając cały materiał bez żadnej charyzmy i energii. Tym razem tuż przed rozpoczęciem krótkiej, sześciokoncertowej amerykańskiej trasy nowego zespołu Barata, Dirty Pretty Things, lider grupy złamał obojczyk. Nie powstrzymało go to jednak przed graniem koncertów. Tymczasowym gitarzystą grupy został muzyk zespołu The Paddingtons, a Barat ograniczyć się miał jedynie do śpiewania.
Nie ograniczył się. Dobrze, że nie widzieli tych koncertów jego lekarz i rehabilitanci, bo muzyk przez godzinę konsekwentnie nie stosował się do ich rad i zaleceń. Na gitarze rzeczywiście nie grał – poza jednym utworem na bis, ale miotał się po całej scenie, tańczył wściekle, popijał na przemian whisky z wielkiej butelki i piwo, odpalał papierosa od papierosa. Jak na rekonwalescenta zachowywał się karygodnie. Jedynym znakiem jego urazu był temblak, na którym czasem opierał jedną z rąk – temblak zrobiony z brytyjskiej flagi, wyraźnie odróżniającej się na tle czarnego stroju muzyka.
Zespół przedstawił prawie wszystkie piosenki ze swojej debiutanckiej płyty „Waterloo To Anywhere”, wywołując prawdziwy amok tłumnie zgromadzonej – a był to tylko jeden z dwóch nowojorskich koncertów – publiczności, zwłaszcza przy największych przebojach: „Gin And Milk”, „Dead Wood” – zagrany na sam początek koncertu, czy kończący jego główną część najpopularniejszy utwór zespołu „Bang Bang You’re Dead”. Koncert Dirty Pretty Things to stara szkoła rockowego rzemiosła scenicznego. Tu nie ma rzetelnego odgrywania kolejnych partii, solówek i pasaży, tu nie ma kurczowego trzymania się studyjnych aranżacji. Pięciu muzyków na scenie miało na uwadze raczej szaleństwo niż dokładność, energię niż precyzję. Wszyscy ubrani prawie tak samo: na czarno, w niewiarygodnie wąskich spodniach i obcisłych koszulkach, wyglądali prawie jak bracia i zachowywali się jakby byli jednej krwi. Nie mieli żadnej litości dla swoich organizmów – wpadali na siebie i obijali nawzajem, nie przestając wypełniać płuc papierosowym dymem, a żył – alkoholem. Jak zwykle na koncertach wiele uwagi skupiał na sobie Gary Powell charyzmatyczny perkusista grupy – te słowa brzmią w zasadzie jak oksymoron, ale w tym przypadku rzeczywiście tak jest. Nie ma się co oszukiwać, czarnoskóry muzyk w prostych, rockowych piosenkach Dirty Pretty Things, nie ma zbyt wiele do zagrania. Więc robi co może, żeby urozmaicić sobie godzinne siedzenie za zestawem perkusyjnym. A to wykonuje kompletnie zaskakujące przejścia na niezliczonych kotłach, a to urozmaica rytm, wciskając dodatkowe uderzenia między podstawowe dźwięki. Na koniec popisał się jednym ze swoich kabaretowych numerów, z których znany jest nie od dziś. Podczas jednej z piosenek, zaczynającej się gitarowym intro, wyszedł zza perkusji, by pociągnąć kilka łyków whisky prosto z butelki. Kiedy wstęp do piosenki miał się właśnie przerodzić w utwór grany przez cały zespół, Powell udawał, że się zagapił i na łeb na szyję wraca na swoje miejsce, potykając się o stojaki i odsłuchy.
Ale nie o temblak, żarty, a nawet nie o rockowy żywioł chodziło przecież na tym koncercie. Najważniejsze było co innego – pokazać, że Barat znakomicie sobie radzi bez Doherty’ego, a jego nowy zespół jest koncertową atrakcją. I udało się świetnie. Dirty Pretty Things broni się już samymi znakomitymi kompozycjami – nowe utwory Barata może nie dorastają do jego największych osiągnięć firmowanych szyldem The Libertines, ale są o niebo lepsze od tego, co niedawny towarzysz na dobre i na złe, zaproponował na płycie swego nowego zespołu, Babyshambles. Na koncercie te piosenki bronią się świetnie, a Barat – nawet z temblakiem zamiast gitary, jest prawdziwym scenicznym zwierzęciem.
Przed Brytyjczykami wystąpił tego wieczoru młody amerykański zespół Scissors For Lefty. Pod względem muzycznym członkowie tej grupy prezentowali w zasadzie zupełnie co innego niż gwiazdy – bardzo przebojowe, zaprawione elektroniką i dance-punkowymi rytmami granie. Tego wieczoru dali z siebie wszystko. Nie dość, że ich koncert pełen był spontaniczności i energii, na dodatek niemal natychmiast nawiązali bardzo ciepły kontakt z publicznością – wokalista gawędził z fanami w każdej przerwie między utworami, a niektóre z nich śpiewał przechadzając się między ludźmi. To znakomicie przygotowało grunt do emocji, które już za chwilę miały wybuchnąć na tej samej scenie za sprawą Dirty Pretty Things.