Muse, The Cloud Room
Nowy Jork, Hammerstein Ballroom - 3 sierpnia 2006
O Muse w Stanach ostatnio jest bardzo głośno. Przede wszystkim za sprawą wydanej niedawno płyty „Black Holes And Revelations”, ale także ze względu na trasę po USA, którą grupa odbywa w najbardziej gorącym, dosłownie i w przenośni, czasie. W recenzjach płyty na łamach amerykańskiej prasy pisze się o tym zespole jak o wielkiej gwieździe, o jego członkach zaś niemal jak o zbawicielach współczesnego rocka i tych, którzy wyznaczają jego nowe, choć jakby – całkiem znane – szlaki. Nie do końca chciało mi się wierzyć, że amerykańscy krytycy rzeczywiście aż tak bardzo cenią ten zespół i tak wielkie pokładają w nim nadzieje. Uwierzyłem, kiedy zobaczyłem co się dzieje na tym koncercie.
To, że grupa na swojej najnowszej płycie pod względem brzmieniowym i aranżacyjnym osiągnęła mniej więcej poziom największych mistrzów patetycznego art rocka z lat siedemdziesiątych to jedno, ale że i koncerty zespołu przypominają wielkie muzyczno-świetlne spektakle z tamtych lat, to już zupełnie inna sprawa. Wyglądało na to, że rock wyrósł już z takich sztuczek, a estetyka charakterystyczna dla rocka – nomen omen – progresywnego nigdy już nie powróci. Co najwyżej w żartach, jako wdzięczny temat do parodii.
Tego wieczoru okazało się jednak, jak bardzo się myliłem. Cała otoczka tego koncertu budziła z jednej strony podziw, z drugiej – niemałe zdziwienie. Tym bardziej, że widziałem Muse w Nowym Jorku dwa lata wcześniej – grupa grała wówczas obok m.in. The Rapture, The Cooper Temple Clause i Interpolu w ramach przygotowanego na bazie amerykańskiej trasy zespołu The Cure objazdowego festiwalu Curiosa. Muzycy Muse, którym przyszło wówczas występować na małej scenie i o dość wczesnej, popołudniowej porze, wyraźnie sprawiali wrażenie mocno niezadowolonych. Dwa lata później okazało się dlaczego: bo oni potrzebują wielkiej sceny, wielowatowych świateł wycelowanych prosto w siebie, laserowych efektów, swoich powiększonych wielokrotnie sylwetek na ekranach. A do tego wszystkiego – potrzebują aplauzu zachwyconego do granic możliwości tłumu fanów.
I nie zabrakło ani jednego elementu. Scena była iście festiwalowa – czterej muzycy niemal ginęli na niej w oczach. A raczej – ginęliby, gdyby nie robili wszystkiego, by przyciągnąć uwagę publiczności. Przodował w tym oczywiście lider grupy, Matt Bellamy, który potrafił nawet w trakcie trwania piosenki odrzucić gitarę i podbiec do pianina, by zagrać na nim kilka akordów, jeździł po scenie na kolanach, stawał na samym jej brzegu, by spod oka przyglądać się wpadającej w amok publiczności. Efekty świetlne były olśniewające. Największe wrażenie robiły, gdy podczas jednego ze spokojniejszych utworów na amfiteatralnie okalających scenę balkonach, pełnych widzów, lasery zaczęły rysować sinusoidy, niemal rozbijające się na twarzach widzów. Za muzykami wywieszone były ogromne ekrany, na których pojawiały się modyfikujące się dynamicznie geometryczne kształty, zmieniające się błyskawicznie obrazki różnych popkulturowych śmieci, ale najczęściej – ogromne postacie muzyków, grających na swoich instrumentach.
Ale najważniejszą rolę ekrany odegrały podczas piosenki, zagranej na sam koniec składającego się z kilku utworów bisu. Nie spodziewałem się, że się na to odważą. A jednak. Odegrali na żywo jeden z najbardziej charakterystycznych, a zarazem kontrowersyjnych utworów na najnowszej płycie, kończącą ją piosenkę „Knights Of Cydonia”. Choć „piosenka” to w tym przypadku zdecydowanie zbyt banalne słowo – to ponad sześciominutowa suita, w której dzieje się wszystko: jadą konie, lecą helikoptery, a nad tym wszystkim górują niekończące się gitarowe solówki i patetyczny głos lidera. Kiedy usłyszałem pierwsze takty tego utworu na żywo, bałem się, że za chwilę na scenę rzeczywiście wjadą marsjańscy rycerze w zbrojach. Skończyło się na szczęście tylko na galopujących po ekranach koniach, a potem – na dynamicznym wyświetlaniu na nich ogromnych napisów. Były to kolejne słowa pełnego patosu refrenu. Marszowe bicie perkusji, symfoniczne brzmienie instrumentów klawiszowych i gigantyczne karaoke – to było znakomite podsumowanie tego, co się działo tego wieczoru na scenie.
Jedno jest pewne – panowie z Muse zdecydowanie za mocno uwierzyli w to, że są wielcy, ale z drugiej strony – bronią się znakomitymi kompozycjami. I tego im odebrać nie można.