The Buzzcocks, The Strays, The Adored

Nowy Jork, Warsaw - 11 lipca 2006

Zdjęcie The Buzzcocks, The Strays, The Adored - Nowy Jork, Warsaw

O tym, że zespół Buzzcocks – jeden z tych, które obok Sex Pistols, The Clash czy Sham 69 tworzył najstarszą, pierwszą falę punk rocka, jeszcze w połowie lat 70-tych – nadal istnieje, było wiadomo już od dawna. Ale przez dłuższy czas nic z tego – przynajmniej dla mnie – nie wynikało. Aż do momentu, gdy nie zobaczyłem tych sześćdziesięcioletnich już dziś chyba panów na scenie. Bo gdy to się stało – oniemiałem.

Do brooklyńskiego klubu Warsaw, w którym odbywał się koncert punkowej legendy, dotarłem niemal prosto z lotniska, po długim locie z Polski. To miejsce okazało się idealnym buforem między ojczyzną wyssaną z mlekiem matki, a tą wybraną własnoręcznie na dwa miesiące kolejnego już lata. Bo Warsaw, jak sama nazwa wskazuje, mieści się w Domu Polskim, swego czasu dość ważnym, a dziś mocno już podupadłym polonijnym ośrodku kultury. Choć część budynku wynajmowana jest klubowi, specjalizującemu się w koncertach indierockowych, w budynku nadal kultywuje się polskie tradycje i zwyczaje, zwłaszcza kulinarne i alkoholowe. Aż miło było oglądać, jak amerykańska młodzież z lubością rzuca się na bigos, kiełbasę z wody czy placek cygański – typowo polskie dania, które serwuje miejscowa kuchnia.

Ale nie o kiełbasę tu chodzi, a o koncert. Muzycy Buzzcocks zwlekali dość długo z wejściem na scenę, tak jakby bali się trochę o przyjęcie przez wymagającą nowojorską publiczność. Obawy okazały się raczej nieuzasadnione, a na koniec koncertu, już po bisach, publiczność zgotowała grupie prawdziwą owację. Choć początek tego nie zapowiadał. Anglicy zaczęli występ tak, jak zaczyna się ich najnowsza płyta, od tytułowego utworu „Flat-Pack Philosophy”. Potem zagrali jeszcze kilka piosenek z tego, niezbyt porywającego i zachwycającego krążka. Publiczność była wyrozumiała, ale wszystko było jasne – nie po to tu przyszła. Muzycy zdawali sobie z tego doskonale sprawę, więc po kilku nowych utworach zostawili w spokoju najświeższy materiał i zaczęli wyprawiać się w przeszłość. I to przeszłość dość odległą: w ciągu kolejnych trzydziestu minut muzycy Buzzcocks przypomnieli cały katalog swoich największych przebojów. Czego tam nie było? I lecące na złamanie karku „Fast Cars” i zagrany w iście noise’owej wersji utwór „Noise Annoys”, i niemal legendarna piosenka „Harmony In My Head” i całkiem niepotrzebnie przearanżowana „Autonomy” i monumentalny „Why Can’t I Touch It”, który zabrzmiał prawie jak hymn. Nie mogło oczywiście zabraknąć najsłynniejszego ostatnio – głównie za sprawą filmu „24 Hour Party People” – utworu zespołu, czyli „Ever Fallen In Love”.

Ten zestaw porwał tłumy pod sceną do wściekłego tańca, połączonego ze śpiewaniem wszystkich piosenek wraz z wokalistami grupy. Panowie, mimo słusznego wieku, dawali z siebie wszystko i dość dobrze im to wychodziło. Przypomnieli w ten sposób, jaką ważną, choć chyba trochę niedocenioną rolę odegrali swego czasu w rozwoju sceny indie. Znakomite kompozycje, wykraczające zdecydowanie poza punkowy schemat, oryginalne aranżacje, na których wzorowały się potem całe tabuny gitarowych zespołów i jeszcze coś, czego na koncercie akurat nie było słychać, ale nie można o tym zapomnieć, gdy wspomina się ten zespół – rewelacyjna produkcja ich płyt. No, ale nie mogło być inaczej, skoro za pokrętłami w studiu podczas sesji nagraniowych Buzzcocks zasiadał sam Martin Hannett – istny człowiek-legenda wśród ówczesnych zespołów alternatywnych, twórca brzmienia Joy Division i wielu innych grup, dzięki którym narodziła się nowa fala. I choć na żywo poszczególnym kompozycjom bliżej było raczej do granicy rozpoznawalności brzmienia poszczególnych instrumentów niż do wycyzelowanej klarowności dźwięku stworzonego przez Hannetta i tak było słychać, że nie jest to przeciętna kapela i że wciąż warto do niej wracać.

Przez gwiazdą wieczoru zagrały dwie młode formacje punkowe: The Strays i The Adored. Zaprezentowały dawkę melodyjnego, ale mało przebojowego punk rocka, pokazując, że od starych mistrzów dzielą ich lata świetlne.

Przemek Gulda (6 sierpnia 2006)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także