Belle & Sebastian, Gravenhurst
Berlin, Columbiahalle - 21 maja 2006
Koncerty Belle & Sebastian rządzą się swoimi prawami. Na scenie instaluje się dziewięcioosobowy kolektyw multiinstrumentalistów, prezentujący się niczym Dexy’s Midnight Runners w wersji dla bibliotekarzy, ta sama setlista nigdy nie zdarza się dwa razy, a wokalista, zamiast piwem, nawilża gardło herbatą popijaną z blaszanego kubka. Żadnych banalnych, rock’n’rollowych klisz, gwiazdorskich nawyków czy nonszalanckich odzywek do publiczności. Od pierwszych minut Szkoci wytwarzają z widownią specyficzną, naturalną więź, która polega nie tylko na interakcji słownej, ale i serii porozumiewawczych gestów i min, które trudno opisać, a także bardzo luźno pojmowanego pojęcia tańca, którego opisać się nie da. Choć do Columbiahalle przyszło, jak oceniam, grubo ponad tysiąc osób, to, jak słusznie zauważył Stuart Murdoch, wszyscy czuliśmy się tego wieczoru jak zamknięci w małym, kameralnym pokoju.
Koncertowy fenomen Belle & Sebastian polega, zdaje się, na tym, że choć wersje wszystkich kompozycji są diabelsko szczegółowe (ktoś wie jak nazywają się te dziecięce zabawki, na których grali Stuart i Stevie Jackson podczas „Electronic Renaissance”?), to zespół nie czuje się tym w najmniejszym stopniu ograniczony. Wykonane na bis „If You Find Yourself Caught In Love” miało w środku kilkuminutową przerwę, w której trakcie Murdoch wygłupiał się z trąbką i żartował z publicznością, ale wystarczyło, że wrócił do śpiewania, a pozostali byłi już gotowi, żeby utwór kontynuować. Po prawdzie, tak wygląda podział ról w tej wesołej kompanii. Stuart odpowiada za 3/4 widowiska, a resztę show robi Stevie, wciąż chyba bardzo onieśmielony ilością ludzi na widowni. „Cześć, nazywam się Stevie i chciałbym zaśpiewać dla was moją piosenkę”.
Repertuarowo Szkoci zaskoczyli stosunkowo małą liczbą piosenek z dwóch najsłynniejszych albumów grupy – „Tigermilk” i „If You’re Feeling Sinister”. Czego można się było spodziewać, na setliście gęsto było od tytułów z tegorocznej „The Life Pursuit”. Co przewidzieć było ciężej, zespół chętnie sięgał po obfitujący w kultowe numery materiał niealbumowy, wydany w ubiegłym roku na kompilacji „Push Barman To Open Old Wounds”, włącznie z kompozycją z pierwszej epki Belle & Sebastian – „Dog On Wheels” – z owacyjnie przyjętym solo trąbki Micka. Słowo o nim: wyglądający na niewiele więcej niż połowę swojego wieku muzyk był cichym bohaterem wieczoru. To taki belle-and-sebastianowy chłopiec od wszystkiego. Nie robiło mu najmniejszej różnicy czy odgrywał przepiękne partie trąbkowe, czy akompaniował na basie, gitarze elektrycznej, klawiszach, a nawet uderzał w część zestawu elektronicznej perkusji. Zresztą pod tym względem Stevie, Bob czy Sarah nie byli daleko w tyle. W czasie gdy Murdoch zabawiał publiczność rozmową, jego przyjaciele pracowicie wymieniali się instrumentami, by chwilę potem zameldować się na scenie w nowej konfiguracji, zupełnie się przy tym nie gubiąc.
Dla formalności. Jeśli pod jakimś względem nie był to idealny wieczór, to powód nazywa się Gravenhurst. Angielskie trio pojawiło się na scenie godzinę przed B&S i spędziło na niej 30 minut, próbując przekonać ludzi toporną fuzją avant-rockowych, gitarowych dłużyzn i progresywnego rocka, lecz osiągając raczej efekt parodii The Cooper Temple Clause. To było coś bez wyobraźni, bez talentu i bez pomysłu. Bezradność i apatia bijąca ze sceny nijak nie przystawała do tego, co zdarzyło się później. Ale i nie przesłoniła, nie mogła przesłonić.