Liars

Warszawa, Punkt - 26 kwietnia 2006

Zdjęcie Liars - Warszawa, Punkt

Jeśli komuś po przesłuchaniu najnowszej płyty Liars wydawało się, że na koncercie zespół będzie prezentował spokojną, kontemplacyjną muzykę, mógł być mocno zszokowany. Ten występ to były raczej smakowite medytacje o życiu niegodziwym.

Nowojorskie trio Liars, którego członkowie od jakiegoś czasu mieszkają w Berlinie, właśnie w Polsce rozpoczęło swoją długą trasę po Europie i Stanach Zjednoczonych. Ma ona za zadanie promocję wydanego niedawno krążka zespołu, trzeciego długogrającego materiału w dorobku tej formacji, zatytułowanego „Drum’s Not Dead”. Amerykanie, znani polskiej publiczności z koncertu sprzed dwóch lat, zagrali tym razem w Polsce dwa razy – w Poznaniu, a dzień później w Warszawie. Zagrali znakomicie.

Choć wcale nie musiało tak być. Bo na swoim ostatnim studyjnym materiale zespół nieco zboczył z drogi szaleństwa, dzikości i nieumiarkowania w graniu i śpiewaniu, którą dość pewnie kroczył do tej pory. Niedwuznaczne dowody w postaci piosenek pełnych niepokojących dźwięków i nietypowych rytmów, można było znaleźć na poprzednich płytach. Zboczył na dodatek na manowce muzyki dużo spokojniejszej niż dawniej, dużo bardziej uporządkowanej. I choć nadal dziwnej i niepokojącej, już nie tak porywającej jak kiedyś.

Ale na koncercie Amerykanie dali wyraźne świadectwo, że tym kontemplacyjnym graniem na bębnach, którymi wypełniona jest nowa płyta, nie wygonili ze swoich głów demonów, które bez wątpienia tam tkwią. Bo ten koncert był właśnie jak diabelski muzyczny sabat, jak rockowe polowanie na czarownice, jak rozgrzany do granic bólu stos, w którym wszystko spłonie. Muzycy beztrosko rzucali ze sceny dźwięki, z których składały się kolejne, pełne chaosu i dzikości, kompozycje, a one odbijały się od ścian i uderzały prosto w całkowicie zaskoczoną takim obrotem rzeczy publiczność.

I nie było żadnej litości, nie było żadnych kompromisów, żadnej miękkiej gry. W repertuarze tego koncertu zabrakło przebojów grupy – jeśli w ogóle da się o takowych mówić w przypadku tego zespołu. Muzycy przedstawili utwory z wszystkich swych płyt i choć są one bardzo różne, podczas koncertu poszczególne kompozycje znakomicie pasowały do siebie, tworząc jednolitą, choć pełną porywających zwrotów i zaskakujących pomysłów, całość.

Zabrakło też tego wieczoru jakichkolwiek momentów, w których można by spokojniej zaczerpnąć powietrza. Muzycy nie dawali na to najmniejszej szansy, atakując publiczność dźwiękami sporego, jak na tak mały skład instrumentarium. Składały się na nie oprócz standardowego zestawu: gitara, bas i perkusja, dodatkowy, nieco mniejszy od głównego, zestaw bębnów oraz spora ilość pudełek, generujących elektroniczne dźwięki. Liars wykorzystywali je z powodzeniem i sporą pomysłowością, tworząc muzykę niespotykanie gęstą, pełną zakamarków i ukrytych znaczeń. Na dodatek na ścianie za sobą wyświetlali całkowicie niedopasowany do muzyki tempem, za to świetnie współgrający z nią pod względem absurdu i szaleństwa, dokumentalny film o... ślimakach.

Najwięcej uwagi skupiał na sobie wokalista i gitarzysta zespołu, Angus Andrews. Szeptał, a potem krzyczał, śpiewał, a potem wył, biegał po scenie i pod nią, między zdumionymi widzami, rzucał się jak miotany ekstazą lub opętaniem. Koncert rozpoczął ubrany w roboczy kombinezon, ale już po kilku utworach zręcznym ruchem zrzucił go z siebie i do końca występu prezentował elegancką kreację, na którą składała się gustowna garsonka w kratkę ze zwisającą między nogami delikatną halką. Przy tak trudnej w odbiorze, atakującej słuchaczy ze wszystkich stron muzyce, jego rola była szczególna, a zarazem – niezmiernie trudna. I znakomicie się w z niej wywiązał, okazując się sprawnym wodzirejem tego iście piekielnego korowodu kolejnych wściekłych piosenek.

Ten koncert był dla publiczności przeżyciem intensywnym niczym średniowieczny sąd boży, za którego pomocą udowadniano paranie się czarnoksięstwem. Muzycy to wkładali w dłonie widzów, rozgrzane swoim wściekle gorącym graniem, żelazo i sprawdzali, czy zostały im po nim blizny, to z kolei wrzucali ich związanych na głęboką wodę swoich nie poukładanych kompozycji i patrzyli, czy toną. I chyba nikt, który to przeżył nie zapomni tego muzycznego misterium.

Przemek Gulda (24 maja 2006)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także