The Fiery Furnaces

Dublin, Whelan's - 6 maja 2006

Zdjęcie The Fiery Furnaces - Dublin, Whelan's

Przymiotnik „katastrofalny” w kontekście oceny występu scenicznego zarezerwowany jest do końca świata dla słynnego koncertu Milli Vanilli, w trakcie którego płyta odgrywająca playback dopuściła się aktu rażącej niesubordynacji. The Fiery Furnaces w wersji live przeskakują co prawda nad tą położoną na ziemi poprzeczką, ale to jedyny komplement, jaki przychodzi mi do głowy po obejrzeniu ich występu.

Na temat urozmaicenia studyjnego brzmienia Furnaces napisane już zostało wiele - ograniczę się tu więc jedynie do stwierdzenia, że stosunkowo wierne odtworzenie go na żywo wymagałoby ustawienia na scenie tradycyjnego rockowego instrumentarium, a ponadto fortepianu, skrzypiec, plastikowych trąbek, dodatkowego automatu perkusyjnego, keyboardu Samsunga oraz czterech laptopów obsługiwanych przez starszych panów z Kraftwerk. Zgromadzenie i zabranie w trasę koncertową tak szerokiego wachlarza źródeł emisji dźwięku wydawało się mało prawdopodobne, ale nikt nie spodziewał się tego, że rodzeństwo Friedbergerów popadnie z jednej skrajności w drugą. Matthew i Eleonor wystąpili bowiem w Dublinie w towarzystwie zaledwie dwóch muzyków, a zestaw instrumentów ograniczyli do iście punkowej trójcy: bas, gitara, bębny.

Jak nietrudno sobie wyobrazić, w tych okolicznościach przyrody brzmienie znane z albumów studyjnych i jego wersję koncertową dzieliła przepaść, żeby nie powiedzieć Wielki Kanion. Różnice stylistyczne pomiędzy „Gallowsbird’s Bark”, „Blueberry Boat”, „EP” i „Bitter Tea” uległy zatarciu, a wszystkie kompozycje zdawały się pochodzić z identycznego, siermiężno-rockowego szablonu. Deficyt znanych z albumów aranżacyjnych subtelności i wołające o pomstę do nieba, skrócone wersje utworów (trzyminutowy „Quay Cur”!, dwuminutowe „Blueberry Boat”!) sprawiały, że muzyka Furnaces przypomniała szczękę, z której wybito wszystkie zęby. Niestety deficyt ten nie był w najmniejszym stopniu rekompensowany płynącym ze sceny entuzjazmem - facjaty rodzeństwa wskazywały, że scena jest dla nich raczej bolesną koniecznością, niż źródłem radości życia. Publika skonsternowana była jakością tego wadliwego towaru, a aplauz pomiędzy utworami miał charakter czysto kurtuazyjny. Na szczęście obyło się bez zamieszek.

Nie wiem czy Friedbergerowie kiedykolwiek wydadzą płytę koncertową, ale jeśli tak, to mogę polecić ją tylko miłośnikom demówek licealnych zespołów rockowych zajmujących się odgrywaniem kowerów. Reszta powinna trzymać się od niej z daleka.

Maciej Maćkowski (15 maja 2006)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także