The Car Is On Fire, Organizm, C4, Snowman
Warszawa, Stodoła - 28 września 2005
Klasycznie rozwodnione piwo, pustki pod sceną i nagłośnieniowa porażka – czy mogło się bez tego obyć, jeśli byliśmy w samym środku tygodnia na przeglądzie lokalnych zespołów w stołecznej Stodole, a w telewizji właśnie transmitowano mecz Liverpool – Chelsea? Krótko mówiąc: z nowojorskich, tętniących artystycznym życiem klubów, poprzez eleganckie sale Edynburga, trafiamy prosto pod strzechy swojskiego, warszawskiego molocha.
Idąc w ślady głęboko zakorzenionej w polskim dziennikarstwie muzycznym tradycji, że na koncerty nie przychodzi się punktualnie, bez żenady stwierdzam: pierwszych uczestników konkursu, zespołu Snowman nie widziałem. Natomiast kapelę, która pojawiła się na scenie jako druga, niestety tak. C4, bo tak nazywali się czterej uzbrojeni w instrumenty ludzie (nie mylić z muzykami), wzięli ze sobą dużo harcerskich melodii i mało umiejętności. Wykonane nierówno i bez większego polotu piosenki wywołały skonfundowanie tym większe, że pod sceną uformowała się grupka ludzi, która najwyraźniej dobrze się przy nich bawiła.
Potwierdzeniem tezy o laryngologicznych kłopotach części publiki było zainstalowanie się trzeciego z zespołów uczestniczących w przeglądzie, tria Organizm (na zdjęciu), które nie doczekało się już tak ciepłego przyjęcia. Tymczasem ich występ godny był znacznie poważniejszej oprawy. Świetnie zgrany i bardzo sprawny instrumentalnie zespół zrobił spore wrażenie półgodzinnym zestawem swoich atmosferycznych, niepiosenkowych kompozycji: chwilami hałaśliwych, chwilami funkujących, sięgających z jednej strony gdzieś do dokonań post-punku początków lat osiemdziesiątych, z drugiej do hipnotyzującej, gitarowej psychodelii ubiegłej dekady. Nastroju muzyków Organizmu nie popsuła ani chłodna reakcja (jaka reakcja?) publiczności, ani zerwana struna gitarzysty. Więcej takich ludzi.
Anonsowany w roli gwiazdy warszawski The Car Is On Fire zaskoczył otwierając występ stricte popowym, wykonanym przy akompaniamencie kiczowatych organków Casio utworem, nawiązującym, jak na moje skromne uszy, bezpośrednio do wydawnictw Papa Dance gdzieś z okolic 1986 roku. To oblicze zespołu wydaje się być głównym kierunkiem ich dalszego rozwoju, sądząc po około dziesięciu nowych kompozycjach, jakie pojawiły się jeszcze tego wieczoru w Stodole. Choć mącić to wrażenie mógł obszernej długości fragment zbliżający się, o ile poprawnie rekonstruuję wydarzenia, do terytoriów ambientowo-krautrockowych. Pojawił się też utwór zbudowany na sparafrazowanym cytacie z „Distopian Dream Girl” Built To Spill, ale akurat ten równoczesny ukłon w stronę Douga Martscha i Kylie Minogue wypadł średnio przekonująco.
Koncert był nieoczekiwanie długi – po zespole, którego jedyny album nie przekracza 35 minut nikt nie spodziewał się półtorej godziny solidnego grania. Usłyszeliśmy więc naturalnie wszystkie utwory z debiutanckiego self-titled, łącznie z rozciągniętym do dwóch minut polskim momentem tego roku: przejściem pomiędzy „Scarlett O’Hara” i „Cranks”. Na zakończenie wybrzmiała jeszcze jedna nowość: taneczne „Love” i TCIOF zostali wyproszeni ze sceny, bo tam już szykowano się do ogłoszenia wyniku przeglądowego konkursu.
Ale o wyniku dowiedziałem się dopiero po wyjściu ze Stodoły, otwierając smsa od kumpla. „Mecz zakończył się wynikiem bezbramkowym zero do zera” – tak było napisane.