Hot Hot Heat, The Blood Arm

Edynburg, Liquid Room - 29 sierpnia 2005

Zdjęcie Hot Hot Heat, The Blood Arm - Edynburg, Liquid Room

Każdy festiwal muzyczny powinien umiejętnie dawkować napięcie. Co może okazać się trudne, kiedy dobre koncerty zamiast weekendu wloką się cały miesiąc. Wskazanie największego muzycznego wydarzenia T on the Fringe nie jest więc łatwym zadaniem. Jeżeli przyjąć, że najlepsze zostawia się na koniec, należałoby pomyśleć o finałowym, plenerowym koncercie Franza Ferdinanda w ogrodach Princes Street (31 sierpnia). Gdyby przyjąć znaczenie zespołu dla muzyki, na myśl przyszedłby pewnie występ Pixies na stadionie Meadowbank (28 sierpnia). Jakby tego było mało, organizatorzy postanowili jeszcze bardziej zdezorientować fanów muzyki, upychając w poniedziałek 29 sierpnia aż trzy koncerty. I co ciekawe, wszystkie trzy wyprzedały się na kilka tygodni naprzód! W największych objętościowo Princes Street Gardens produkować się mieli Faithless, w sporym Corn Exchange grali Razorlight, w bardziej kameralnym Liquid Room wystąpić mieli właśnie oni. Hot Hot Heat.

Słowo o supporcie. Jeżeli funkcją występującego przed gwiazdą wieczoru rozgrzewacza jest... rozgrzanie publiczności, to The Blood Arm poradzili sobie z tym znakomicie. We’re from Los Angeles, California usłyszeliśmy na początek, po czym dostaliśmy po uszach solidną dawką bujającego, gitarowego rzężenia. Przypominający bardziej korpulentną wersję Jima Morrisona młodziutki wokalista miotał się na wszystkie strony, stanowiąc swoiste przeciwieństwo statycznego, odzianego w kusy garnitur gitarzysty. Muzycznie The Blood Arm stanowi wypadkową lekko hałasujących, nowofalowych bandów sezonu 2004/2005, co pozwala sądzić, że ich nadchodzący debiutancki album nie zaskoczy niczym nowym. Tego wieczoru kalifornijski kwartet spełnił swoją rolę.

Hot Hot Heat wyskoczyli na scenę niczym Lennox Lewis na ring i z niemniejszym impetem rozpoczęli swój muzyczny spektakl. Już po kilku minutach było wiadomo, że biegający pomiędzy centralnie ustawionymi klawiszami, a oboma krańcami sceny, Steve Bays jest frontmanem w pełnym tego słowa znaczeniu. Fryzura, której pozazdrościłby Joey Tempest dwadzieścia lat temu, ruchy mogące wprowadzić w zakłopotanie Dennisa Lyxzena i sceniczna charyzma, której nie osiągnie żaden polski wokalista przez następne sto dwadzieścia lat, wszystko to sprawiało, że nasze oczy wiernie podążały krętym szlakiem Baysa. Słuchając kolejnych propozycji czwórki Kanadyjczyków aż trudno było uwierzyć, że ten zespół jest ciągle stosunkowo nieznany, a jego dwie ostatnie płyty nie osiągnęły milionowych nakładów. Tegoroczny album „Elevator” puka do drzwi mainstreamu tak głośno jak tylko można, choć specjalnym sukcesem artystycznym nie jest.

Ostatnia płyta Hot Hot Heat nie była z pewnością powodem, dla którego Liquid Room pękało w szwach. To z sentymentu do „Make Up The Breakdown” przybyła większość zgromadzonych, co potwierdzały żywiołowe reakcje na „No, Not Now” czy „Goddamit”. I choć materiał z „Elevatora” mienił się i prężył jak tylko mógł, jedynie kapitalnemu „Island Of The Honest Man” udało się sprowokować ekstatyczne reakcje tłumu. To co zaś stało się w następującym po nim „Bandages” można określić mianem regularnego szaleństwa. Hot Hot Heat, świadomi mocy swojego największego przeboju rozkręcali go tak długo jak tylko mogli, oddając publiczności prym prowadzenia partii wokalnych. Chyba nie było w sali osoby nie dającej z siebie wszystkiego na parkiecie. Hot Hot Heat nigdy nie pobiją „Bandages”, druga sprawa że nie mają zamiaru. Wolą, żebyśmy tańczyli. Oto właśnie w takim graniu chodzi.

Tomasz Tomporowski (28 września 2005)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także