Dredg, Mewithoutyou, Veda
Nowy Jork, Bowery Ballroom - 17 sierpnia 2005
Zespół Dredg to kolejna, po grupach Coheed And Cambria i Pelican, dobrze ukrywana tajemnica Ameryki, lekko zabrudzona perełka w wielkim czarnym worze, pełnym nadpsutych, śmierdzących śmieci. Zespół, który tutaj cieszy się sporym powodzeniem, a w Europie jest kompletnie nieznany. Grupa wydała kilka niezłych, ale nie rewelacyjnych płyt, po czym – kilka miesięcy temu – wygenerowała materiał, która składa się w zasadzie z samych przebojów, z samych hymnów, z samych kawałków z niezapomnianymi riffami, z samych utworów, które z miejsca mogłyby się stać klasykami. Problem polega tylko na tym, że tych czterech świetnych i pomysłowych muzyków spóźniło się ze swoją propozycją dobre dziesięć lat. To jest muzyka, która swoje najlepsze lata ma już dawno za sobą, to jest propozycja trochę nieświeża, ograna i czerstwa. Ale mimo to, warto nie przegapić tej grupy.
Bo Dredg to ciekawy zespół. Muzycy promowali swój najnowszy krążek, nic więc dziwnego, że większość utworów zagranych na tym koncercie pochodziła właśnie z niego. I dobrze, bo kilka starszych numerów, choć wywołało gorącą reakcję publiczności, nie umywało się do tych z „Catch Without Arms”. To ładne, przebojowe i nieco patetyczne emo, zaprawione bardzo delikatnie elementami łagodnego metalu i dużo wyraźniej – inspiracjami art-rockowymi. Były one najjaskrawiej i najboleśniej widoczne pod koniec długiego – trochę za długiego swoją drogą – występu grupy, kiedy muzycy popadli w nie do końca zrozumiały improwizowany dźwiękowy trans. Trochę się w nim niestety pogubili, ale uratowali sytuację bisem, a raczej czymś, co go znakomicie zastąpiło: wszyscy zeszli ze sceny, zostawiając tylko samotnego perkusisto-klawiszowca. Ten zaczął grać delikatny, wręcz zwiewny, instrumentalny kawałek na pianino i zestaw perkusyjny. Po kilkunastu sekundach techniczni zaczęli zabierać mu poszczególne elementy tego zestawu, po chwili został już tylko z werblem i centralą, które efektywnym kopnięciem przewrócił i zszedł ze sceny.
Przed Dredg wystąpił zespół, który znakomicie pasował jako support – to jeszcze jedna grupa, która przypomina, jak grało się emo dekadę temu. Mewithoutyou (na zdjęciu) brzmi dokładnie tak samo jak najważniejsze zespoły z tamtych czasów. I już pierwsze spojrzenie na wokalistę również budziło wspomnienia o początku lat dziewięćdziesiątych: przeraźliwie chudy, miotający się po scenie neurotyk z gęstą brodą. Przed koncertem muzycy udekorowali całą scenę białymi kwiatami, a podczas występu frontman grupy rozrzucał płatki po całej sali, niczym dziewczynka podczas procesji na Boże Ciało. Jego sposób śpiewania przypomina raczej snucie smutnych opowieści o tym, że nie ma dokąd wrócić i że wszystko co dobre już się skończyło. Na koncercie słychać to jeszcze bardziej niż na płycie, na koncercie wokalista sprawiał wrażenie lekko zagubionego szamana, kapłana jakiejś zapomnianej, prowincjonalnej religii, próbującego przypomnieć sobie rozpaczliwie, jak powinno wyglądać nabożeństwo. To zagubienie, ta dezorientacja, znakomicie pasowały do tych smutnych piosenek o wyalienowaniu i trudności w byciu samym sobą.
Na samym początku koncertu wystąpiła grupa, która była jakby z nieco innego odcinka tego samego serialu. Najmłodsi i najmniej w tym gronie doświadczeni muzycy z grupy Veda, zaprezentowali niewiele ponad dwadzieścia minut dziarskiego, choć mało oryginalnego indie rocka w starym, dobrym stylu. Pierwsze skojarzenie to klasyka taka jak np. Throwing Muses, ale kiedy wokalistka grupy pokazała, na co naprawdę ją stać i jak duże są jej możliwości głosowe, skojarzenia dotyczące tej muzyki zaczynały uciekać w rejony znane raczej z islandzkich płyt zespołu Sugarcubes, pierwszej większej i ważniejszej grupy, w której występowała znana dziś zupełnie skądinąd Bjork.
Co pokazał ten koncert? Że wciąż jeszcze można grać emo, że w tym stylu wciąż jeszcze tkwi sporo możliwości, choć wiele pomysłów zostało już dawno wykorzystanych, że emocje i energia zawsze pomagają muzyce. Zwłaszcza granej na żywo.