Oxford Collapse, Mommy And Daddy, Shelby, The Pages

Nowy Jork, Scenic - 14 sierpnia 2005

Zdjęcie Oxford Collapse, Mommy And Daddy, Shelby, The Pages - Nowy Jork, Scenic

Tego dnia nad Nowym Jorkiem, po kilku dniach morderczego, wilgotnego upału, przeszła istna nawałnica. Wiatr wyrywał cegły z kominów, szyldy znad sklepów i konary z drzew. Kto żyw chował się w jak najgłębsze dziury, żeby nie stracić głowy. Dość dobrą kryjówką okazał się tego wieczoru mieszczący się w gustownej piwnicy na East Village klub Scenic. Choć i tu można było stracić głowę. Przynajmniej dla niektórych występujących tego wieczoru zespołów. Ten koncert był prezentacją czterech wciąż jeszcze mało znanych, ale mocno upominających się o swoje miejsce grup z Nowego Jorku.

Jako pierwszy na scenie zainstalował się zespół The Pages. Muzycy zaprezentowali najbardziej tego wieczoru tradycyjne i korzennie amerykańskie granie: połączenie elementów country, bluesa z delty Missisipi i pradawnego rock’n’rolla. Niestety taka muzyka, przynajmniej w wykonaniu The Pages, okazała się przeterminowana już dość dawno temu i doprawdy nie wiedzieć czemu, ktoś nie wyrzucił jej z lodówki, zanim nie zaczęła pokrywać się puchowym nalotem pleśni.

Drugi na scenie pojawił się zespół Shelby. Piętno muzycznej przeszłości jego członków ciągnie się za nim, niczym szarzejący coraz bardziej i rozpływający się w bezkształtną plamę na brudnym chodniku cień. Bo skoro padają takie nazwy jak Swerverdriver i Shudder To Think, wszyscy fani muzyki indie stają na baczność i wypinają pierś, tak jakby to im należały się jakieś ordery. Faktem jest, że do takiego zespołu trudno jest podejść obiektywnie. Ale zawsze można spróbować: Shelby to trio składające się z mężczyzn po muzycznych przejściach i z nieskrywanymi za bardzo łysinami. Gra kompletnie nieoryginalną, a jednak ciekawą, a niekiedy wręcz porywającą muzykę. To granie wywodzące się wprost z początku lat dziewięćdziesiątych, z czasów, kiedy w pierwszej lidze indie rocka The Pixies wycofali się już z gry, a The Smashing Pumpkins dopiero się rozgrzewali w szatni. Wtedy, przez bardzo krótki moment zabłysła gwiazda zespołu Sugar Boba Moulda. I właśnie o tej grupie kazał sobie przypominać każdy kolejny utwór zagrany przez Shelby. To była melodyjna, bardzo przebojowa odmiana indie rocka. Często słychać w niej było nawiązania do klasyki emo-core’a, za to zaskakująco mało było w tym graniu elementów charakterystycznych dla sceny shoegazeing. Czyżby lata osiemdziesiąte to już przeżytek i teraz modnie jest czerpać z lat dziewięćdziesiątych? Jedna jaskółka chyba jednak wiosny nie czyni.

Zaraz potem na scenie zainstalował się rodzinny duet o stosownej nazwie Mommy And Daddy (na zdjęciu). Ta mieszkająca na Brooklynie para wydała jak dotąd dwie płyty z ciekawą i wbrew pozorom dość oryginalną muzyką: to disco punk z fragmentami niemal hardcore’owo brutalnymi, ale z porywającymi melodiami, miotającymi słuchaczem bez litości od ściany do ściany. Mimo tego grupa jakoś nie może się przebić choćby o kawałek wyżej w rankingach popularności wśród fanów niezależnego grania. Może taki skutek wywoła najnowsza płyta grupy, „Duel At Dawn”, której premiera zapowiedziana została na wrzesień. Jest dużo bardziej dojrzała od poprzednich, a jednocześnie – nie zabrakło na niej kilku kawałków, które po prostu muszą stać się przebojami. I to właśnie przede wszystkim utwory z tej najnowszej płyty zabrzmiały podczas występu grupy. Choć na koniec nie mogło oczywiście zabraknąć największego jak dotąd hitu zespołu, utworu „Confession” z debiutanckiej epki.

Na żywo grupa robi naprawdę wielkie wrażenie. Ze sceny przez cały czas bije nieposkromiona energia. Oboje muzycy zachowują się jak nastolatki bawiące się w zespół w salonie rodziców: skaczą, biegają, przekrzykują się nawzajem, obijają o siebie. Dzięki temu energetyczna muzyka grupy nabiera jeszcze większego wyrazu i w ogóle nie ma się poczucia, że coś tu jest sztuczne. A przecież większość dźwięków, poza odgrywanymi na żywo partiami basu, to przygotowane wcześniej elektroniczne podkłady. Ale muzycy dwoją się i troją, więc życia na scenie bynajmniej nie brakuje.

Za to zabrakło go trochę podczas występu grupy Oxford Collapse. Ten zespół ma po swojej stronie ciekawe pomysły muzyczne i wyraźną charyzmę członków, ale coś jednak nie zagrało w całym tym przedsięwzięciu. Niby wszystko było jak należy, ale czegoś brakowało. Niezła muzyka – coś jakby Clap Your Hands Say Yeah grało kawałki The Cure z pierwszej płyty – nie obroniła się tym razem na żywo. Trochę szkoda, bo ten zespół zapowiada się naprawdę obiecująco.

Wynik sondy pod hasłem – jaka będzie przyszłość nowojorskiego rocka – jest raczej niejasny i nie do końca sprecyzowany. Jedno jest pewne – dzisiejsza pierwsza liga z tego miasta na razie nie musi się obawiać konkurencji. Ale to chyba tylko kwestia czasu.

Przemek Gulda (11 września 2005)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także