Pelican, Big Business, Panthers

Nowy Jork, Knitting Factory - 27 lipca 2005

Zdjęcie Pelican, Big Business, Panthers - Nowy Jork, Knitting Factory

Przyciągnąć i utrzymać uwagę i fascynację słuchacza przez ponad godzinę za pomocą czysto instrumentalnej muzyki? To trudne, prawie niemożliwe. Ale grupie Pelican udało się to znakomicie.

Tego wieczoru po stłoczonej pod sceną publiczności przejechały się trzy ciężkie walce, miażdżące wszystko na swej drodze. A zachwyceni widzowie błagali o więcej z otwartymi z wrażenia ustami i rozerwanymi na strzępy duszami. Trzy zespoły, które zagrały w Knitting Factory w deszczowy wieczór kończący jeden z najbardziej gorących dni tego lata, to grupy, których muzyka wyrasta z ciężkiego, metalizującego rocka. Ale mimo pewnych punktów wspólnych – każdy z tych zespołów dochodzi w poszukiwaniach własnego stylu do trochę innego miejsca.

Wieczór rozpoczęli nowojorczycy z Panthers. Ich występ był nieco zaskakujący, bo okazał się zupełnie inny niż ten, który zagrali kilka dni wcześniej, otwierając koncert grupy Coheed And Cambria. Tym razem proporcje między energią a psychodelią, wściekłością a bezsilną medytacją, zdecydowanie przesunęły się w stronę tych drugich cech oryginalnej twórczości grupy. Muzycy zagrali zupełnie inne kompozycje niż na poprzednim koncercie – choć znów pojawiły się przede wszystkim utwory z ostatniej, wydanej niedawno płyty. Ale głównie te spokojniejsze, wolniejsze i dłuższe. Nie było więc miejsca na dziki krzyk, na miotanie się po scenie, na dozę szaleństwa, do którego zdolni są ci muzycy. Były raczej ciężkie, tłuste dźwięki, sunące wolno i zmiatające wszystko po drodze, były rozdygotane, roztrzęsione gitary, wędrujące jakby gdzieś obok wygrywającej bezlitosny, wolny rytm sekcji rytmicznej. Nowoczesna, post-punkowa wersja klasycznego psychodelicznego rocka z lat sześćdziesiątych.

Po dość krótkim występie pięciu muzyków tworzących Panthers, sceną zawładnęło ledwie dwóch członków grupy Big Business. Ale starczyło ich dwóch, żeby zniszczyć wszelką nadzieję. Muzycy stworzyli apokaliptyczne muzyczne przedstawienie, w którym główną rolę odegrały dynamiczne, miarowe pochody basowe i perkusja, wybijająca rytm prawdziwego marszu śmierci. Pierwsze muzyczne skojarzenie to ostatnia płyta Death From Above 1979, ale ci odwołują się raczej do Motorhead, a muzyce Big Business bliżej może raczej do pierwszych płyt Black Sabbath. Tak ciężko i brutalnie gra mało kto w kręgu zespołów ze sceny gitarowej, ta muzyka ocierała się raczej o metal albo metalizujący punk rock. Jedyne czego jej brakowało to prostota i przebojowość. Linie basu i perkusyjne przejścia były tak skomplikowane, że pozwalały jedynie zachwycać się umiejętnościami technicznymi instrumentalistów, ale nie dawały szansy na zachwyt nad samą muzyką.

Trzecia grupa, która pojawiła się na scenie tego wieczoru to zdecydowanie najpopularniejszy zespół z tej trójki. Choć w Europie praktycznie nieznany, w Stanach cieszy się wielkim szacunkiem, a jego koncert przez miejscową prasę anonsowany był jako muzyczne wydarzenie tygodnia. Pelican (na zdjęciu) to grupa, która prezentuje niezwykle oryginalną muzykę. Po pierwsze: to granie czysto instrumentalne, co już samo w sobie jest dość niezwykłe. Po drugie – wychodząc od metalowych korzeni, grupa wypracowała bardzo oryginalny styl, w którym trudno doszukać się jakichkolwiek śladów metalu. To raczej trudne, dojrzałe i wymagające emo. Na płytach grupa prezentuje długie, często ponad dziesięciominutowe kompozycje. Każda z nich składa się z kilku części, o różnym stopniu napięcia i energii. Wolne, delikatne, wręcz wyciszone fragmenty stykają się z takimi, w których zwiększa się tempo i poziom energii. Wycyzelowane, przygotowane z niemal matematyczną precyzją części, przechodzą płynnie w takie, w których emocje biorą górę. I bardzo podobnie było na koncercie: niekiedy trójka gitarzystów stała w bezruchu, wpatrzona w skupieniu w swoje instrumenty, by po chwili wić się po scenie w chaotycznym tańcu. Pomysłów im zdecydowanie nie brakowało: a to dekonstruowali brzmienie swoich instrumentów za pomocą wyjątkowo rozbudowanych zestawów gitarowych efektów, to znowu grali na nich za pomocą smyczków. To nie było tanie efekciarstwo, to były udane próby rozszerzenia granic stylistyki, w której porusza się zespół. Bo ani przez chwilę podczas tego koncertu nie miało się wrażenia, że w tym graniu brakuje jednak głosu wokalistki czy wokalisty. Ani przez chwilę.

Przemek Gulda (26 sierpnia 2005)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także