Duster
Stratosphere
[Up Records; 24 lutego 1998]
Zespołów, które eksperymentowały z brudem, pogłosem i formą gitarowej indie piosenki, było w historii muzyki wiele, ale Duster jest tylko jeden. Casus zespołu przypomina trochę przypadek grupy American Football: obydwa zespoły swój debiutancki materiał wydały pod koniec lat dziewięćdziesiątych, aby niedługo później przestać funkcjonować. Poszczególni muzycy angażowali się w międzyczasie w inne projekty, ale w internecie największym uczuciem słuchacze darzyli nagrania, które w momencie powstawania nie zostały należycie docenione. Powrót po latach w obydwu przypadkach nie jest doskonale opracowanym skokiem na kasę, raczej sentymentem do swojej dawnej twórczości oraz zaskoczeniem odbiorem, z jakim spotkały się ich płyty sprzed ponad dwudziestu lat.
Mark Richardson, który zrecenzował „Stratosphere” dla Pitchforka, po latach w tekście dla portalu The Ringer określa ten album mianem jednej z najrzadszych i najcenniejszych płyt, jakie miał w swojej kolekcji, przynajmniej do momentu jej niedawnej reedycji. Swoją drogą, parę miesięcy po wydaniu przez Numero Group zbiorczego boxu z wszystkimi dotychczasowymi nagraniami grupy na winylu lub w formie płyt CD, wyprzedał się on we wszystkich możliwych miejscach (wiem, co mówię, przegapiłem bezpośredni moment premiery i teraz gorzko płaczę). Pogłoski, że można spodziewać się reedycji dotychczasowych wydawnictw zespołu, przemknęły przez internet już w 2018 roku, a sami muzycy założyli konto na instagramie, gdzie wspomnieli o tym, że trochę czasu minęło, ale coś tam nagrywają. I nagrali: album zatytułowany po prostu „Duster” jest bardzo dobrą kontynuacją tego, co grupa prezentowała lata temu, ale o tym może później.
Ian Cohen ze Stereogum nazywa Duster mianem ulubionego indie zespołu Twojego ulubionego indie zespołu, a Jan Błaszczak przybliżając czytelnikom Przekroju dorobek grupy, porównuje ją do takich zespołów jak Codeine, Slint, Low, Galaxie 500 i Yo La Tengo. Tylko że Duster jest trochę obok i trochę ponad taki namechecking, zwłaszcza na swoim debiucie. Sam zespół nie lubił określać się jako wypadkowa space rocka, slowcore’u i shoegaze’u: w pierwszym od niemal dwóch dekad wywiadzie dla Vice’a lider grupy Clay Parton mówi wręcz Kogo, kurwa, obchodzi slowcore? Clay, wychodzi na to, że w kurwę dużo ludzi. Marissa Lorusso w swoim artykule dla NPR precyzuje, że to milenialsi wyciągnęli Duster z niebytu: w tekście wymieniane są wątki na 4chanie i Discogs (obecny również we wspomnianym wcześniej eseju Marka Richardsona), ale podejrzewam, że również portal RateYourMusic odegrał jakąś rolę w tym wygrzebywaniu tria z odmętów niepamięci.
W innym wywiadzie Parton określił to, co gra Duster, mianem depresyjnej muzyki eksperymentalnej i trudno się z tym nie zgodzić. Recenzując reedycję dorobku grupy Pitchfork pisał o „Stratosphere” jako o albumie, który eksploruje melancholię człowieka w kosmosie: cała ta przestrzeń kreowana przez muzyków w bardzo różny sposób – przestery, pogłosy, szumy – potęguje uczucie zagubienia nie tylko odbiorcy, ale poniekąd także twórcy. Najsilniej jest to wyczuwalne w instrumentalnych momentach albumu, jak chociażby w „Gold Dust”, „The Queen of Hearts” czy utworze tytułowym. Pierwszy fragment jest krótką, ładną i smutną kompozycją opartą głównie na powtarzającym się gitarowym arpeggio, do którego później dołączają lekko przybrudzone akordy. „The Queen of Hearts” z kolei to powolne kroczenie przez nieznaną przestrzeń z postrockowym budowaniem napięcia (mowa oczywiście o post-rocku w postaci Talk Talk czy Bark Psychosis). „Stratosphere” zaś przez ciągły szum i powracający motyw ni to syntezatora, ni to oscylatora, kojarzyć się może słuchaczowi ze swoistym muzakiem kosmosu, melodią, którą astronauta może słyszeć, czekając na połączenie ze statkiem-matką lub z Ziemią. Jeśli gdzieś na płycie pojawia się wokal, to jest on potraktowany trochę jak na „Loveless” My Bloody Valentine: jako kolejny instrument, przykryty warstwami dźwięku. To zapewne wynik sprzętowych ograniczeń grupy, która nierzadko nagrywała swoje utwory na czym tylko się dało, jednak w efekcie ten zabieg stał się kolejną cegłą w murze budującym odrębny charakter muzyki prezentowanej przez Duster.
Mimo upływu lat i bycia pewnego rodzaju internetowym fenomenem wśród miłośników muzyki alternatywnej, raczej niewielu twórców eksploruje podobną dźwiękową przestrzeń, co zespół z San Jose. Wprawdzie do inspiracji Dusterem przyznają się Girlpool, Snail Mail czy (Sandy) Alex G, ale największe podobieństwo muzyczne prezentuje chyba mały brytyjski zespół 55 Deltic – brakuje im nieco umiejętności, a eksplorację kosmosu zastąpili fascynacją kolejarstwem, ale to bardzo przyjemny erzac. Być może reaktywacja amerykańskiej grupy po latach skończy się równie dużą liczbą epigonów, jak to się stało w przypadku American Football. Byłoby to kolejnym podobieństwem łączącym te dwa zupełnie niezwiązane ze sobą zespoły, które jednak stanowią w pewnym sensie dwie strony jednej monety.
Powrót po dwóch dekadach nieistnienia to temat na zupełnie inny tekst. Nie da się jednak ukryć, że tę reaktywację napędziła popularność Dustera w sieci, a fakt reaktywacji... w tym momencie napędza popularność grupy w sieci. Szum (w kontekście brzmienia „Stratosphere” to idealne słowo) sprawia, że po dorobek zespołu sięgają osoby dotychczas do niego nieprzekonane lub zupełnie go niekojarzące. Nie wiem, czy każdy się polubi z tym księżycowym pyłem, ale jestem zdania, że przynajmniej raz w życiu warto odbyć dźwiękową podróż do stratosfery i z powrotem – wrażenia mogą być kosmiczne.