The Residents
Meet The Residents
[Ralph Records; 1 Kwietnia 1974]
Bardzo dobrze pamiętam jak kilka lat temu śp. Zbigniew Wodecki w wywiadzie dla Gazety Wyborczej określił alternatywę mianem zabawy w muzykę. Co ciekawe słowa te padły z jego ust w dniu, w którym miał wystąpić na OFF-ie. Dwa lata później na tym samym festiwalu wystąpili The Residents. To prawie jak ironia losu. Ale tylko prawie! Bo jeśliby przyjąć kryterium, wedle którego umiejętność odtworzenia danego utworu niejako z marszu – bez względu na okoliczności – stanowi o stopniu profesjonalizmu artysty to wydaje się, że The Residents znajdują się dokładnie obok takiego dyskursu. Zresztą tak jak my wszyscy – każdy wszak ma w sobie tę krztynę zawodowego muzyka i jest w stanie odegrać najbardziej znany numer Johna Cage'a zupełnie bez przygotowań.
W tym kontekście „Meet the Residents” jawi się jako ciekawe studium przypadku; są takie momenty, kiedy słuchacz myśli sobie, że ekipa zasadniczo jakiegokolwiek przygotowania muzycznego chyba w tamtym okresie nie miała. Jest topornie – no nie da się ukryć, ale to toporność innego rodzaju niż np. na „Kollaps” Neubautenów, gdzie autentycznie słychać chaos aranżacyjny. No i wtedy nagle człowieka ogarnia charakterystyczne uczucie – szczególnie gdy wsłucha się w utwory końcowe – że to musiało być w niemal każdym calu zaplanowane; The Residents potrafią grać, ale starają się to skrzętnie ukryć! Rozochoceni brniemy w głąb dyskografii, włączamy sobie pierwszy utwór z „Duck Stub” i... czar pryska – oni chyba naprawdę nie umieli wtedy grać. Skądinąd teraz już chyba umieją – ot weźmy takie „Mush-Room” z 2013 – czego tu nie ma?! Drum'n'bass, ambient, world music – dla każdego coś dobrego i do tego z charakterystycznym dla grupy sznytem. Ale czy to wciąż ci sami ludzie? Czy po śmierci Hardego Foxa grupa nadal będzie w stanie funkcjonować? Czy to nie The Beatles w przebraniach? Stop – teorie spiskowe zostawmy na boku.
A może kluczem do rozszyfrowania strategii artystycznej zespołu jest pamiętne „Simple Song” - utwór z muzyczno-wizualnej uczty jaką było „Commercial Album”? We are simple, you are simple, life is simple too. Jakież to dosadne – szczególnie gdy skonfrontujemy to z postaciami przeźroczystych, niewyraźnie wyglądających muzyków, którzy wesoło klaszcząc, wyśpiewują wspomniane słowa na teledysku. Bo wiecie – awangarda to głównie zabawa formą - może ktoś powiedzieć. No taki Merzbow na przykład: konglomeracja padaczki wydawniczej z radykalizmem brzmienia. A jednak jest w nim coś, co urzeka. No dobra – urzekało gdzieś 50 płyt temu. Ale tu nie o to chodzi. The Residents o padaczkę wydawniczą również można by oskarżyć, ale czy to odbija się na jakości materiałów? Ktoś powie, że tak, a ktoś inny, że nie. I dyskusja wraca do punkt wyjścia.
Czym jest wobec tego „Meet The Residents”? Niby parodią prawie-debiutanckiego albumu kultowego The Beatles. Skąd to niby? Bo pomimo świadomości tego, jak bardzo niezręcznie musiała prezentować się okładka albumu w latach 70-tych i jak niezręczne było zmienienie imion i nazwisk „wielkiej czwórki” na modłę rybią – jestem w stanie cieszyć się materiałem Residentsów w ogóle nie zastanawiając się nad jego parodystycznym charakterem. I zasadniczo było tak od zawsze. Na przestrzeni odsłuchów zmieniał się wyłącznie stopień owej niezręczności, stabilnie pikując w dół począwszy od pierwszej sesji z tym wiekopomnym dziełem. Nie jest to z mojej strony żadna złośliwość, gdyż muzykom prawie na pewno chodziło o zaszokowanie słuchacza. To taka memetyka stosowana tamtych czasów – coś niby zjawisko tzw. dank memes we współczesnym internecie: nie wiesz kto to zrobił i po co, ale jest fajne i ma tendencje do wkręcania się. Gdzieś pod skórą czuć, że za tym musi stać ktoś inteligentny i z dystansem. A ta wiekopomność w takim razie? Dobry mem to nie tylko chwytliwość – to potencjalne drugiego dno. Jest spora przepaść między byciem dank, a byciem edgy. The Residents do miana edgy raczej nie pretendują, a drugie dno „Meet The Residents” to w sumie jakość muzyki, która wychodzi dopiero po uważnym wsłuchaniu się. Te pierwsze sześć miniatur może zbijać z tropu, ale utwory takie jak „Rest Aria”, czy „Infant Tango” wskazują na szerokie horyzonty muzyczne luizjańskiego kwartetu: free jazz zmieszany z klasyczną muzyką fortepianową, nieco kawiarnianego grania wprost wyjętego z lat 60-tych, psychodeliczne aranże – to wszystko się przez debiut grupy przewija i – nie ma co ukrywać – wciąż zachwyca. Co z tego, że mastering jakiś taki niedzisiejszy, co z tego, że coś tam skrzeczy, a coś łopoce. W zasadzie oskarżenia jakoby debiut Rezydentów się przeterminował może wystosować tylko ktoś, kto o muzyce tamtego okresu ma marne pojęcie i ocenia ją wyłącznie przez pryzmat technikaliów. „Meet The Residents” to album swoiście ponadczasowy – muzycznie niedostosowany do swojej epoki – i to właśnie jest w nim piękne! No gdzieś tam zdają się pobrzmiewać echa pamiętnego „The Velvet Underground & Nico”, ale – jakżeby inaczej – Reed też potrafił tworzyć ponadczasowe numery (chociaż kooperacji Residentsów z Metallicą nie umiałbym sobie wyobrazić).
Oczywiście kolektyw ma już swoje najlepsze lata za sobą, a po śmierci Foxa w zasadzie nie wiadomo co się z Rezydentami stanie. Nie zmienia to jednak faktu, że pamięć o ich debiucie i kilku innych pozycjach będzie wśród awangardy żywa. Ostatecznie „Commercial Album” może uchodzić za największe dokonanie grupy, ale to właśnie „Meet The Residents” będzie autentycznym, historycznym źródłem wiedzy o tym, jak zawrzeć niezmierzoną głębię artyzmu wśród pozornie topornej i krępującej formy. Inteligentna rozrywka dla inteligentnego odbiorcy. Tak mi się w każdym razie wydaje.
Komentarze
[6 grudnia 2018]
[5 grudnia 2018]
co za chamstwo zawsze w tych komentarzach wychodzi, tylko komuś dopierdolić. załóż se bloga koleżko lepiej
[1 grudnia 2018]
[30 listopada 2018]