Insides
Euphoria
[4AD; 9 listopada 1993]
„Euphoria” to płyta skandalicznie wręcz przeoczona i zdecydowanie najbardziej niedoceniona pozycja z kultowego katalogu 4AD. Album ukazał się w tym samym czasie, co kontynuujący dobrą passę (już bardziej popową) „Four Calendar Cafe” Cocteau Twins i ani pod względem przebojowości, ani artystycznych ambicji nie ustępował dziełu słynniejszych kolegów. Cocteau Twins są oczywiście legendą i nic tego nie zmieni, ale szkoda mimo wszystko, że Insides, którzy w tamtym czasie byli o krok przed wszystkimi nie ukradli im choć trochę fejmu. W skrócie można powiedzieć, że Insides stanowili w 1993 roku zupełnie nową jakość w dream popie, łapiąc wszystko to, co przynosiły dla muzyki lata dziewięćdziesiąte i wklejając do, typowego dla 4AD, marzycielskiego soundu. Był to zespół, który autentycznie robił różnicę.
Członkowie Insides nie byli muzycznymi żółtodziobami. Wcześniej wokalistka/basistka Kristy Yates oraz magik od spogłosowanych gitar i rozmarzonych klawiszy Julian Tardo grali pod szyldem Earwig. W składzie z perkusistą wydali w 1992 roku bardzo ciekawą post-rockową płytę „Under My Skin I Am Laughing”. Nagrania Earwig oprócz powolnej (slowcore jako produkt tamtego okresu się kłania) i skupionej na budowaniu klimatu narracji, charakteryzowały także wszędobylskie automaty perkusyjne i skromne elektroniczne melodyjki, które zespół uczynił cichymi bohaterami swojego brzmienia. Na tamtym etapie kariery Yates i Tardo były to zabiegi najistotniejsze, poza nimi zespół celował w, typowe dla takiego grania, gitarowe pajęczynki i serwowane od czasu do czasu wyładowania sprzężeń. Suchość miksu i serwowaną na surowo melancholię tych utworów można by porównać z twórczością Codeine czy wczesnego Low (modelowym przykładem niech będzie hipnotyczne „Never Be Lonely Again”), ale to wspomniany pierwiastek elektroniczny czyni muzykę Earwig niejako brakującym ogniwem między slowcore'em a trip-hopem.
Jeszcze bardziej słychać to na „Euphorii” – płycie absolutnie kluczowej dla zrozumienia fenomenu Yates i Tardo. Album zaczyna się podobnie do „Mezzanine” Massive Attack, późniejszego o cztery lata od „Euphorii”. Mamy tu niepokojący puls, który w trakcie utworu będzie zagęszczany różnymi gitarowymi bądź klawiszowymi warstwami. „Walking In Straight Lines” pomimo bliźniaczego do „Angel” początku z każdą kolejną ścieżką staje się jednak dużo pozytywnym i jaśniejszym utworem. W przypadku muzyków, którzy od zawsze byli wierni gorzkim rozkminom, trudno mówić o słoneczności, ale delikatnie trącane struny i miękkie klawiszowe wstawki, które zapełniają powoli miks openera potrafią wpłynąć znacząco na klimat nagrania.
Oprócz umiejętności wprowadzania subtelnych zmian w atmosferze płyty, najważniejsze jest u jej twórców wyczucie różnych stylistyk, dzięki któremu gładko scalają ze sobą elementy takie jak: undergroundowa elektronika lat 80, minimal music, dream pop, subtelne fusion i sophisti pop.
Długo można by pisać o każdym z tych krystalicznie pięknych, zgodnie z tytułem euforycznych, utworów, które wypełniają „Euphorię”. Wymienię więc swoje prywatne highlighty. A więc ta chwila, gdy Kristy beznamiętnie wyśpiewuje słowo „lonely” w „Darling Effect” albo ten lśniący motyw gitary, który potem w tej samej piosence wyłania się z otchłani. Wszystko, co składa się na obłędną siatkę rytmiczną „Distractions” - te małe atomy, które się ze sobą tak subtelnie zderzają, a już szczególnie ten zapętlony motyw gitary, który jak wieczna fala zawsze zalewa całą resztę. Poza tym zaskakująco płynne ścieranie się pozornie do siebie niepasujących elementów w „Relentless”: wystukiwanych rytmicznych igieł, rozpikselowanej mgławicy plumknięć i spokojnego, miarowego pianina. Na zawsze tez zapamiętam uroczyste wejście fletów na początku trzeciej minuty „Carly Simon”. Jest jeszcze zupełnie inaczej budowana od reszty avant-jazzowa ballada „Yes” - bardziej rozcieńczona, polegająca nie na dokładaniu ścieżek, a skoncentrowana na kruchej, płynącej w nieznane narracji. A no i jeszcze był bym zapomniał o tym świetlistym motywie gitary, który rozsadza dramatyczną zawiesinę „Skykicking”, żmudnie budowaną przez prawie siedem minut.
Wymieniłem to jak śpiewa Yates, no właśnie, bo tu też chodzi o to, jak ona ŚPIEWA. Robi to jakby od niechcenia, często męczy frazy, jej głos się łamie, ale jest przy tym też niespotykanie wręcz erotyczny - Yates hipnotyzuje sensualnością głosu i tym, jak podkreśla niektóre słowa. Wystarczy bowiem jedno słowo by całkowicie zmienić nastrój wydźwięk piosenki. Jej apatyczny śpiew we wspomnianym już „Never Be Lonely Again” Earwig balansuje na granicy gorzkiego wyrzutu i pełnej spokoju wiary. Yates jest przede wszystkim w naturalna, gdy śpiewa. Słychać u niej wszystkie drobne emocje, które składają się na pełen portret jej osoby.
Ten wokal był jedyny w swoim rodzaju, ale po „Euphorii” poszedł wbrew logice w odstawkę. Tropy minimalistyczne zostały przez Insides tak dobrze zaadaptowane, że kolejna płyta duetu „Clear Skin” zawierała jeden prawie czterdziestominutowy instrumentalny utwór. Była to pozycja dość ryzykowna z perspektywy zespołu, który po „Euphorii” mógł wypłynąć na szersze wody, bo potencjał przebojowy miał, a rynek był na taką muzykę otwarty. Oni jednak woleli eksplorować trudniejsze rejony, tyle że po swojemu. Założenia minimalizmu zostały tutaj przełożone na język dream popu bardzo sprawnie, więc na „Clear Skin” usłyszeć możemy typowe dla nich urokliwe melodie, powstające z repetycji i dokładania ścieżek instrumentów.
Ostatnim (przynajmniej dotychczas) aktem historii rozgrywającej się w muzycznym świecie Yates i Tardo jest płyta „Sweet Tip”, wydana w 2000 r. I tutaj znów zaskoczenie, bo to najbardziej lekki i bezpretensjonalny album, jaki ta dwójka mogła nagrać. Mamy tu mocno jazzujące brzmienie, wyczilowane i pozbawione jakichkolwiek dychotomii, które wcześniej przecież były dla zespołu niezbędne. Widać spokój i potrzeba takiego lekkiego grania okazały się w tym momencie najważniejsze. Niestety nie zapewniło to Insides kariery, bo to znów nie ten moment. Płyta nie wzbudziła specjalnego zainteresowania, a zespół zarzucił po niej działalność. Może więc mieli po prostu pecha i nigdy nie byli się w stanie wstrzelić we właściwy czas? A może nie chcieli tego w ogóle. Widocznie Insides nie była nigdy pisana sława czy pomnikowość. Niemniej mogą być dla wielu, w tym dla piszącego te słowa jednym z tych ukochanych, prywatnych skarbów. W każdym razie miejsce na półce na pewno zaraz obok „Treausre” gwarantowane.