Lady Pank
Tacy sami
[Polskie Nagrania „Muza”; 1988]
Kiedy tylko na Posiedzeniu Rady Screenagers pojawił się pomysł ficzeru urodzinowego, nie musiałem się długo zastanawiać. Tak się składa, że płyta, do której zdarzało mi się wracać w ciągu bieżącego roku najczęściej, ukazała się akurat w roku, w którym ukazałem się ja. To dziwna fascynacja, rodząca się powoli i półświadomie. A oto cała historia: Był smutny, szary kwiecień 1988… Nie, inaczej.
Był szary lutowy poranek 2014. Obejrzałem do śniadania napotkany przypadkiem film dokumentalny „Mniej niż zero”. Oto Andrzej Titkow chwyta grupę Lady Pank w ciekawym momencie kariery. Ekipa niedawnych jeszcze megagwiazd polish rocka, a zarazem najbardziej łobuzerska banda na naszej (oficjalnej) scenie, wreszcie, po serii niefortunnych zdarzeń, dostaje właśnie szansę powrotu na wielką estradę. Zakończył się ban nałożony przez władze za słynny siusiakowy incydent Jana Borysewicza i bohater afery opuszcza swoją pruszkowską samotnię. Odmieniony zespół, ku uciesze fanek i fanów, wznawia aktywność na koncercie w Ursusie. Przez szereg ujęć przyłapujemy formujące się właśnie nowe oblicze zespołu w trakcie zaciętych prób. Rozgorączkowane chłopaki zawzięcie obrabiają w nieskończoność pewien klawiszowy riffik. Czym prędzej pytam kumpla, zagorzałego fana i specjalistę od Lady (pozdro, Papi), w jakim kawałku mógł docelowo zostać ulokowany ten zaraźliwy motyw. Szybka odpowiedź: Najbliżej temu chyba do „To co mam”. Zgadza się, najwyraźniej jesteśmy świadkami powstawania bardzo wstępnej – podszytej jeszcze nowofalowym nerwem – wersji tego, co w przyszłości miało się przeistoczyć w potężny power-heavy-synth-popowy hymn. Ziarno zostało zasiane.
Po drodze jednak nie obyło się w szeregach zespołu bez kryzysów. Ten najpoważniejszy to zapewne rozstanie z Andrzejem Mogielnickim, ojcem-założycielem i autorem tekstów grupy, praktycznie pełnoprawnym członkiem zespołu, odpowiedzialnym – wraz z utalentowanym muzycznie Jankiem Borysewiczem – za jej wystudiowany profil. Mogiel, miotając się przed kamerą Titkowa, tłumaczy powody i okoliczności rozłamu, z czego można w zasadzie wysnuć wniosek podkreślający klasyczne wyczerpanie się formuły. Kto wie, czy to nie właśnie jego odejście skłoniło (czy nawet zmusiło) zespół (czy nawet samego Borysewicza) do odważniejszych poszukiwań świeżych sposobów na siebie, w towarzystwie nowych współpracowników. Czy to powierzając role tekściarzy członkom innych zespołów z lat osiemdziesiątych (Ciechowski, Hołdys, Skubikowski), czy próbując poradzić sobie z niespodziewanym wakatem na stanowisku perkusisty.
W tej drugiej kwestii z pomocą zjawił się nieoceniony Rafał Paczkowski, niezwykle sprawny realizator, producent jak mało kto u nas nadążający wówczas za światem, a nierzadko i wyprzedzający swoje czasy za sprawą kreatywnych, kombinatorskich rozwiązań, jakie uzyskiwał na sprzęcie mało kiedy mogącym równać się ekwipunkowi pędzącego Zachodu. Dość wspomnieć zmyślność dobrze znanych momentów „Dziękuję, nie tańczę” Anny Jurksztowicz. Paczkowski w tamtych czasach to przy okazji prawdziwy na naszej scenie spec od programowanych bębnów, czego świadectwem szereg utworów klejonych dla różnych wykonawców, w których rola loopu – i to nierzadko skomplikowanego, rozbuchanego, dalekiego od zimnofalowej ascezy – jest niebagatelna. Podobnie jak w obszernych fragmentach „Takich samych” właśnie.
Przyjęło się uznawać, że jest to album, na którym Lady Pank poszli bardzo mocno w stronę „amerykańskiego grania”. Serio, ta amerykańskość – cokolwiek miałoby znaczyć to mgławicowe, jak najdalsze od precyzji określenie rodem z abecadła PRL-u – pojawia się dosłownie przy okazji każdej jednej wzmianki o płycie, gdziekolwiek. W całej tej sensacji chodzi oczywiście o romans z pudel metalem, tworem – nota bene – niekoniecznie tak do końca amerykańskim (weźmy choćby jego pierwszoplanowych przedstawicieli, Def Leppard, uparcie machających brytyjską flagą gdzie tylko się dało). „Tacy sami” to dla Lady Pank rzeczywiście taka ich „Hysteria”, ale – kto by pomyślał – nawet wyraźniej POPOWA. Wszystko się zgadza: rzeczone elektroniczne bębny (tu motywowane brakiem obu rąk za zestawem), istotna rola klawiszy (nieśmiało zapowiadana już na poprzednim „LP 3”), wszechobecne eksperymenty studyjne, wreszcie swoisty TUPET – od zawsze przecież charakterystyczny dla zespołu, tutaj bez problemu wpasowujący się więc w królującą na zachodnich scenach estetykę. Ale to, co wyróżnia materiał z „Takich samych” na tle dokonań co bardziej natapirowanych grup, do których najchętniej przywykło się porównywać ten album, to niespotykana wręcz korespondencja elementów heavymetalowych i synthpopowych, tym dziwniejsza, że oba te konteksty nigdy wcześniej w karierze Lady nie były poprowadzone tak pewnie i na całego (jeśli w ogóle). Choć Borysewicz po raz pierwszy szarżuje tu tak z przesterowanym brzmieniem i popisami z zakresu metalowego shreddingu, udaje mu się nie tylko nie zagłuszać tym wszystkim najgrubszej dotąd warstwy syntetycznych klawiszy, ale i – jakimś cudem – naturalnie wręcz z nią współgrać.
W podobny sposób temat został podjęty przez Kombi na wydanym rok później „Tabu” – Lady Pank nie byli u nas więc w tym podejściu tacy znowu sami. Konfrontacja gitarowej pokazówy coraz bardziej zboczonego na punkcie metalu Skawińskiego, z brzmieniem generowanym przez coraz to nowsze zdobycze techniki obsługiwane przez szalonego wynalazcę Łosowskiego, dała rezultaty bardzo bliskie propozycji Panków. Na tyle, że dawno temu utwór „Nietykalni” zdarzało mi się nawet z automatu uznawać za dzieło Borysewicza i spółki z tego okresu. Przez chwilę Kombi byli więc poniekąd tacy sami jak Lady Pank. Niezależnie od tego, czy możemy w tym przypadku mówić już o małym trendzie, jedno jest pewne – oba zespoły brzmią na tych płytach, jakby były o tej swojej nietykalności przeświadczone. Zuchwale prą do przodu niesione przez swój wypracowany, rozpasany sound z gwarancją, że w takich okolicznościach nikt im już nie podskoczy. Czego odbiciem w przypadku „Takich samych” był faktyczny sukces wielu utworów z tracklisty na Liście Przebojów Programu Trzeciego Polskiego Radia.
Wśród nich otwierający album utwór tytułowy, znakomicie odzwierciedlający nakreśloną powyżej postawę. Już na starcie realizacyjny kunszt osiąga tu rozmiary absurdalne: mnogość nakładek i czające się za każdym rogiem inkrustacje to istne szaleństwo. Paradoksalnie – by tak rzec – zero tabu, przynajmniej w temacie aranżu. Proszę spróbować wyliczyć wszystkie elementy pointujące w miksie linijki Panasewicza i znaleźć wśród nich choć dwa identyczne. W momencie, gdy wejście trzeciej zwrotki inicjuje normalny GONG, załamanie rąk gwarantowane. A czeka nas jeszcze dialog syntetycznej sekcji dętej z ciętą gitarką rodem ze starszych produkcji Borysewicza w pozbawionym tekstu nawrocie refrenu. Powietrza!
Podobnie wspomniane „To co mam” – nawiązujący gdzieś tam do Van Halena circa „1984” stadionowy kolos z pościgami motywiczności, wypełniony kolejnymi skrupulatnie rozplanowanymi drobnostkami aranżacyjnymi (mój faworyt: pojawiający się znikąd w drugiej zwrotce lick ulubionego dwunastostrunowego akustyka Jana Bo). To, obok openera, najbardziej pewny siebie, dający po ryju kawałek tutaj – razem w pewien sposób definiują ten album. Również za sprawą wiążącej się z „To co mam” sygnalizowanej już metody zmyłki. Na pozór jest to coś najgorszego. Numer najjawniej metalowy w warstwie gitarowej, jak najbardziej pod tym względem heavy (te podciągnięcia to przecież jakiś – nie przymierzając – Dimebag Darrell), ale jednocześnie najbardziej przebojowy, choćby za sprawą fantastycznych motywów klawiszowych, wiodących tu jednak prym. Razem składa się to na dziwnie spójną całość, niezaburzoną nawet przez talk-boxowe wyczyny podwędzone od Scritti Politti, których dziś z kolei nie powstydzili by się np. Ford i Lopatin.
Zresztą taki kawałek, jak „Oglądamy film" czyli indeks drugi na „Takich samych”, ta dwójka z pewnością chętnie umieściłaby na swoim „Channel Pressure” z 2011 roku (podobnie jak fragmenty „Tabu”). To utwór wywołujący, za sprawą rapu Borysewicza, wielką zgrozę redaktora Teraz Rocka (nr 12/2012 – „Wszystko o Lady Pank na 14 stronach” – polecam; oczywiście nie), choć [i]nna sprawa, że w 1988 roku naprawdę mogło to u nas robić duże wrażenie. To prawda, na „Takich samych” aż roi się od elementów obskurowych, a nawet obskurnych. Dla współczesnego jednak słuchacza, przechodzącego do porządku dziennego nad takimi tworami jak hypnagogic, vaporwave, PC Music czy etos DIY (poniekąd reprezentowany przez Borysewicza na soundtracku do „O dwóch takich, co ukradli księżyc” – szczególnie w części drugiej), nie powinny stanowić one żadnej przeszkody w lekturze. Mało tego: te elementy, które jako kurioza jawią się w dyskografii naczelnej mainstreamowej kapeli rockowej, stają się (z tego właśnie względu) tym bardziej smakowite, i to w pewien ekscytujący, nieco perwersyjny sposób. W kontekście takich całkowicie synthpopowych piosenek, jak „Oglądamy film” czy ufundowanej na nietypowo przesuwanych akcentach „John Belushi”, tym bardziej dziwi terazrockowa opinia, jakoby na omawianym albumie Lady Pank zaczęła brzmieć bardziej […] „tradycyjnie rockowo”. W końcu nawet kawałek brzmiący tu tak – owszem – tradycyjnie, jak „Ratuj tylko mnie” to bardziej antycypacja stylu Pixies, niż granie w stylu Cream, czy nawet wejście na ścieżki – no nie wiem – Bon Jovi.
Owszem, znajdziemy w tym towarzystwie również bardziej typowe rozwiązania. Zawsze jednak w atrakcyjny sposób udaje się je chłopakom podciąć kolejnym gustownym chwytem, raptowną zmianą, jakiej moglibyśmy się nie spodziewać po pierwszoligowym zespole gitarowym w tym kraju. Zostawmy nawet tę spektakularną zmianę metrum w folkowo-szantowym (a mimo to jakoś epicko dobrym) closerze, „Martwy postój”. Nawet kiedy w stonesowskich „Giga-gigantach” mamy wrażenie, że ostatecznie jednak nie unikniemy odrobiny sympatycznego rockowego obciachu, nadciąga kolejny butny hook w odwlekanym w nieskończoność refrenie (Dam ci kawaaałek siebie / Nie pytaj jak i skąd). Analogiczna sytuacja ma miejsce w ewidentnie największym przeboju z płyty, „Zostawcie Titanica”. To, co z początku jawi się jako najbardziej miałka pop rockowa propozycja w zestawie, stopniowo, zupełnie nieśpiesznie, trzymając się dziwnie intrygującego swą jałowością tempa, rozrasta się w hipnotyzujący hymn. To niezwykłe, jak długo trzeba czekać na wybuch tego ikonicznego refrenu.
W przestrzeni tego nowego, potęgującego klasyczną Ladypankową BUTĘ, gigantycznego soundu świetnie odnajduje się Panas (ładunek merytorycznej treści serwuje w temacie Wikipedia: Również wokal Janusza Panasewicza brzmi jakby nieco inaczej). Jego sygnaturowa żarliwość zostaje tu niejako wyniesiona na wyższy poziom, z racji bezgranicznego stylistycznego kozactwa wiążącego się z nowym kierunkiem grupy. Cały wachlarz wykorzystywanych emocji, ten jad i zniechęcenie na granicy wkurwu, kojarzyć się może – że pozwolę sobie na spory skok w przyszłość – z ekspresją Afrojaxa, szczególnie w fazie „Piosenek po polsku”. Po ponad dwóch latach od premiery mam zresztą wrażenie, że „Tacy sami” powinno być najbardziej bezpośrednim punktem odniesienia przy próbie określenia estetyki tego albumu Afro Kolektywu. Jawna inspiracja? Może i podskórna, znając zboczenie Michała Hoffmanna na punkcie polandowego dziadostwa z lat osiemdziesiątych. Oddając się sukcesywnie kolejnym odsłuchom albumu Lady Pank wypracowałem sobie nawet takie prywatne marzenie: usłyszeć Hoffmanna wykonującego „Małą wojnę”, ukochany utwór lwiej części fanów Lady, będący prawdopodobnie swoistą próbą stworzenia pokoleniowego hymnu na miarę „Autobiografii”. Może takie wydarzenie zatarłoby w mojej głowie wizję przywoływaną za każdym razem, gdy słyszę ten numer, odkąd tylko zobaczyłem TO. (Oto stary mistrz zostaje na scenę wwieziony na tronie i śpiewa swój osobisty tekst z wielką wczutą, ewidentnie nie mając co zrobić z rękoma. Zaraz, gdzie ja jestem? Czy to jeden z tych koncertów Anny Dymnej? I najważniejsze: czy ktokolwiek kiedykolwiek widział stojącego Hołdysa? Teza do potwierdzenia: Zbigniew Hołdys nie ma nóg.)
Z tym, że cała ta otoczka związana z Lady Pank – szereg kuriozalnych wyborów, ryzykownych rozwiązań i niewytłumaczalnych akcji – to wszystko jest w tym zespole najpiękniejsze. Przy ostatecznym formowaniu się tracklisty „Takich samych” z puli wypadł niemal całkiem już klawiszowy utwór, synthpopowa ballada „Zasypiam nad ranem”. Lepka próbka homerecordingu samotnego Jana Bo, piosenka prawdopodobnie nieistniejąca w lepszej wersji, niż to niechlujne demo (trochę casus „Baletu rąk”). Niewykluczone, że w tym przypadku, w szeregach zespołu i osób zaprzyjaźnionych, zapadła decyzja, by już dalej się nim nie zajmować. Może ktoś po drodze zauważył jego niewygodny wydźwięk: Na dłoniach został mi / Ten śmieszny zapach / I nie każ mi go zmyć / Zasypiam z nim / [...] Zasypiam nad ranem (z sobą samym). Naprawdę, autoerotyczne wyznania Ciechowskiego zapośredniczone przez natchniony wokal Borysewicza to ostatnie czego potrzebował świat w 1988 roku.
Niemniej jednak nie dajmy się zwieść popularnym opiniom leniuchów, że z Lady Pank tylko debiut. Gorliwie będę bronił zdania, że ten zespół nigdy wcześniej – i, niestety, nigdy później – nie zaprezentował światu niczego tak oryginalnego, perfekcyjnego w realizacji i – paradoksalnie – przemyślanego, jak na „Takich samych” właśnie. Rockistowski pogląd, że ich następne albumy kontynuują zapoczątkowany tu trop (zdaniem wzmiankowanego jedynego pisma rockowego w Polsce nawet z dużo lepszym skutkiem) to ułuda i ogromne uproszczenie. Nie dajcie się nabrać: płyty „Zawsze tam, gdzie ty” i „Na na”, zagrane na żywy skład, to już maksymalna serowość i full dziadostwo, rockowa wioska z barów dla motocyklistów i kierowców ciężarówek, a więc hołdowanie popularnej ówcześnie nad Wisłą estetyce praktykowanej przez młodszych kolegów z radomskiej Iry czy Skawalkera, gitarowego przystanku Skawińskiego między Kombi a O.N.A.
Biorąc pod uwagę to zagubienie i pewien konformizm w działaniu (lub – by nie rzucać oskarżeń – autentyczną podjarkę twórców daną współczesnością), postawa Lady Pank może wywoływać skojarzenia z – uwaga: to dopiero uproszczenie – dziejami The Beach Boys. Oczywiście na mniejszą (i krótszą) skalę. Zespół Wilsonów (bo wtedy to już niekoniecznie sami Wilsonowie), śmiało kontynuując swoje poczynania biegiem dekad, do których teoretycznie nie powinien już kompletnie przystawać, także miał wszak na swoim koncie na przykład – z punktu widzenia historii co najmniej dziwaczne – flirty z pudel rockiem, do których jeszcze bardziej dziwaczne uczucia są w stanie wydobyć z siebie chyba tylko najwierniejsi z wiernych fanów. Takich randomowych posunięć w karierze grupy Borysewicza było, rzecz jasna, więcej, by wspomnieć choćby płytę „Zimowe graffiti” z autorskimi pastorałkami (paralela z Beach Boys staje się coraz bardziej adekwatna) czy chwilową fascynację The Prodigy (to naprawdę się wydarzyło). To jednak właśnie omawiany wyżej album był tym momentem, od którego należy liczyć czasy, w ciągu których Lady Pank – paradoksalnie – nigdy już nie bywali tacy sami. Przy czym za żadnym z tych wysoce zastanawiających, piekielnie ryzykownych, definiowanych kolejnymi kwestiami przypadku razów nie razili już tak mocno. I tak spektakularnie.
*Tekst jest częścią cyklu Cudowne lata.*
Komentarze
[16 sierpnia 2023]
[26 maja 2022]
[10 stycznia 2017]
[29 grudnia 2016]
[29 grudnia 2016]
[28 grudnia 2016]
[28 grudnia 2016]
[27 grudnia 2016]
[26 grudnia 2016]
[5 listopada 2016]
[27 października 2014]
[24 października 2014]
[23 października 2014]
[22 października 2014]
[22 października 2014]
[22 października 2014]
[22 października 2014]