Common

Resurrection

Okładka Common - Resurrection

[Relativity; 25 października 1994]

Sądzę, że nikt nie sprzeciwiłby się, gdyby klasyczny hip-hopowy album próbowało się zdefiniować wskazując - może gdzieś obok „Low End Theory” - nagrane przez Commona „Resurrection”. Krążek ten od dawna zajmuje czołowe miejsca w podsumowaniach kultowych rapowych wydawnictw, a brak „I Used to Love H.E.R” w pierwszej dziesiątce najlepszych hip-hopowych singli jest po prostu nie do pomyślenia. Wydaje się, że drugi w karierze Commona longplay stał się obecnie bytem niejako odklejonym od swojej muzyczności, punktem odniesienia tworzącym kontekst i roztaczającym swoją aurę nad muzyką tworzoną przez młodych zdolnych. Coś jak lektura obowiązkowa, co do której każdy wie, że Common wielkim poetą był, ale nie do końca ma ochotę przekonać się o tym na własnej skórze. A zdecydowanie warto, bo w przypadku „Resurrection” cały ten splendor mu się jak najbardziej należy, a i sama płyta zasługuje na to, by do niej wracać, mimo że minęły już dwie dekady od daty jej wydania.

Rok 1994 był dla hip-hopu wybornym czasem – ukazały się m.in. „Illmatic” Nasa, „Ready To Die” Notorious B.I.G, nie opadły też jeszcze emocje po „Enter The Wu-Tang: 36 Chambers”, które wyszło w 1993. Common nie raz wspominał, że kiedy usłyszał jak Nas w jednym z klubów wykonuje materiał przeznaczony na „Illimatic”, z jednej strony od razu poczuł, że jest świadkiem czegoś epokowego, z drugiej - zmotywowało go to do pracy nad własnymi umiejętnościami. „Resurrection” z „Illimatic” łączy nie tylko data wydania, lecz wpływ jaki album ten wywarł na Commona, oraz jego współpracowników. Byli to producenci: No I.D. (obecnie kojarzonym głównie jako autorytet dla Kanye Westa i producent hitu Jaya Z „D.O.A.”) oraz Ynot.

Tytułowy utwór jest jakby bratem bliźniakiem „The World Is Yours” Nasa, który rapuje w nim: „my strength, my son, my star, will be my resurrection”. Ten bezpośredni pomost między krążkiem debiutującego Nasa i mającego na swoim koncie jedną tylko płytę Commona w wyraźny sposób pokazuje, jak żywym organizmem na początku lat 90. był hip-hop, przy czym mówiąc żywym bardziej mam na myśli braterstwo we wspólnym tworzeniu czegoś nowego i intertekstualny dialog, niż prężenie klaty i dissy. Nie oznacza to oczywiście, że dissów nie było. Już na samym „Resurrection” nie musimy szukać daleko – drugi i chyba najbardziej znany kawałek z albumu, czyli kultowe „I Used To Love H.E.R.” to nie tylko gorzka przepowiednio-refleksja na temat dziejów hip-hopu, ale i prztyczek w nos rodzącego się na Zachodnim Wybrzeżu gangsta rapu, w szczególności Ice Cube’a.

Mimo że zarówno dla Commona jak i No I.D. „Resurrection” było stawianiem pierwszych kroków w świecie hip-hopu (No I.D. produkował również debiut Commona, - „Can I Borrow A Dollar?”, wcześniej natomiast był house’owym DJem, co wyraźnie słychać na krążku w sposobie w jakim samplował wokale – sprawdźcie takie „Charms Alarm”), obaj, jako urodzeni perfekcjoniści, poradzili sobie z utkaniem skomplikowanej lirycznie i muzycznie mozaiki, w której ze swojego niedoświadczenia uczynili zaletę. Świeżość każdego z utworów, który znalazł się na „Resurrection” wynika głównie z tego, że obaj panowie potrafili spuścić wszelkie blokady, jakie mogły powstrzymywać ich przed powiedzeniem tego, co siedziało nie tylko w środku nich, ale i w zatłoczonym sercu zaniedbanego nieco jeżeli chodzi o rapowe uznanie Chicago. Sam Common, jako troszczący się o hipsterską stylówkę (obejrzycie teledysk do „Resurrection”, zrozumiecie co mam na myśli) i rapujący o niejedzeniu mięsa poeta-intelektualista, może na pierwszy rzut oka wydawać się osobą, która zza swojej prawilności nie będzie w stanie napisać niczego, co dotknie sedna. Mimo to, „Resurrection” jest jednym z najbardziej przenikliwych spojrzeń na życie miasta. Miasta - w przeciwieństwie do mielonych w gangsta rapie ekstremalnych narkotykowych ekscesów, picia i wojen gangów – o wiele bardziej wielowymiarowego. Amerykanin jest wyjątkowo spostrzegawczym obserwatorem, który nie zadawala się pierwszym wrażeniem, lecz stara się dotrzeć do drugiego dna otaczającej go rzeczywistości (weźmy „Book Of Life”, które jest swego rodzaju pacierzem młodego chłopaka – Common pisząc wypowiadane słowa ma wiele współczucia, nie da się jednak nie wyczuć subtelnej ironii jaka ukryta jest pomiędzy wypowiadanymi wersami).

„Resurrection” pokazuje też, że Common, niczym pierwszej klasy rzemieślnik, układa słowa swojego świadomego rapu w maleńkie liryczne arcydzieła, w których pełno jest zabawy brzmieniem, podwójnymi znaczeniami i kontekstem kulturowym. Obecnie niewielu jest raperów, którzy skupialiby się tak bardzo na formie w jakiej przekazują swoje myśli. Common pomimo wysublimowania w układaniu zwrotek i postrzegania hip-hopu przede wszystkim jako sztuki, potrafił nadać „Resurrection” formę przystępną dla każdego odbiorcy. Przemyślane teksty podbite są ciepłymi i wyrazistymi bitami, mogą właściwe funkcjonować nawet bez przykładania większej uwagi do nauk Rashida. Umiejętność tę Common doprowadził później do perfekcji na „Be”, które od pierwszych dźwięków staje się najlepszym przyjacielem słuchacza, podczas gdy z „Resurrection” jednak trzeba się oswoić.

Katarzyna Walas (16 września 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także