Ash Ra Tempel

Ash Ra Tempel

Okładka Ash Ra Tempel - Ash Ra Tempel

[Ohr; czerwiec 1971]

„Gdy trafiłem na wojnę w 1972 roku, miałem dziewiętnaście lat. Jeden z żołnierzy z mojego plutonu posiadał tę piosenkę [„Amboss”] na kasecie. Pewnego dnia przebijaliśmy się przez gęstą trawę słoniową i natknęliśmy się na nasz spalony czołg. Weszliśmy do środka, wreszcie poczuliśmy komfort, zaczęliśmy brać LSD (…). Jedynym wspomnieniem jakie mam z tej nocy jest właśnie ta piosenka, a ściślej cechujące ją brutalne gitarowe solo i walka do upadłego z naszymi wrogami. Gdy wyczerpany obudziłem się o świcie… kolega od kasety leżał rozerwany na kawałki nieopodal mnie”. [komentarz użytkownika MrPete45 pod „Amboss” na Youtube]

Aż nie chce się wierzyć, że debiut Ash Ra Tempel, stanowiący w mojej opinii jedno z najlepszych muzycznych świadectw zimnowojennych realiów (kluczowa w tym przypadku atmosfera podzielonych Niemiec, czy przywołane krwawe starcia w Wietnamie) jest właściwie dziełem… gówniarzy – dwudziestojednoletniego wówczas Manuela Goettschinga, trzy lata starszego Klausa Schulze oraz liczącego sobie podczas nagrań dziewiętnaście wiosen basisty Hartmuta Enke. Mając taki start, nic dziwnego, że dwaj pierwsi zapracowali sobie niewiele później na miano czołowych speców od elektroniki, wzbogacając scenę o takie skarby jak „E2-E4” czy „Inventions For Electric Guitar” z jednej strony, czy choćby „Irrlicht” i „X” z drugiej. Zasłużona lawina zachwytów odnosząca się do tej części ich dyskografii sprawiła jednak, że zbyt często zwykło się zapominać o krautrockowej spuściźnie obu panów, zwłaszcza o „Ash Ra Tempel”, choć i wydane dwa lata później „Join Inn” to rzecz niewątpliwie godna uwagi. Mimo to ich dorobek w większości klasyfikacji – tak jak w promującym obskury przeglądzie Factmaga czy choćby w rankingu na Rateyourmusic – lokuje się zazwyczaj za płytami żelaznej czwórki, czyli grup Can, Neu!, Amon Duul i Faust.

A przecież drugiego tak destrukcyjnego dla psychiki albumu jak ten self-titled, albumu wręcz stworzonego, by ubarwiał chwile, w których zdarza się nam zatracać w dionizyjskości i pierwotnych instynktach, albumu rotującego nieustannymi rozbryzgami szału, desperacji („Amboss”) oraz hipnotycznych majaków („Traummaschine”) ze świecą szukać i to nawet w złotych dla psychodelii czasach, jakimi bez wątpienia była końcówka lat sześćdziesiątych i początek siedemdziesiątych. Wsłuchując się dokładniej w dzikie gitarowe solo napędzające otwierające krążek „Amboss” po prostu włos jeży się na głowie (jeśli znacie kogoś, kto na wszystko, co dla niego niezrozumiałe, zwykł mawiać „szaleństwo”, sprawdźcie go – od 6:49 powinno zabraknąć mu lingwistycznej skali). Ba, rolę co najmniej równoprawną gitarowym popisom Goettschinga odgrywa tu nieustanny potok organicznych perkusyjnych spazmów (niesamowity Schulze), z istnym zezwierzęceniem ubijający coraz silniej cyrkulujące składowe w zbitą, psychodeliczną masę.

Ta płyta jest po prostu popieprzona, a dzięki lo-fi produkcji i improwizacji (bo przecież oni niemal bez przerwy tu improwizują), wywołuje pogłębiające jeszcze immersję wrażenie przytykania nam do głowy pistoletu przez kogoś, kto z uśmiechem zaprasza do gry w rosyjską ruletkę w warunkach równie nieludzkich, jak choćby te z siedem lat późniejszego względem długograju, rozliczeniowego już „Łowcy jeleni”.

Klimat „Ash Ra Tempel” przytłacza też uskutecznianą przez Niemców subtelną auto-destylacją mroku i wrażeniem imputowania go w każdą jedną wygrywaną nutkę. Zupełnie jak za namową muzykalnego psychoanalityka, uzależnionego od weekendowych seansów „Gabinetu Doktora Caligari”. Trio straszy więc przede wszystkim dzięki umiejętnej aktywizacji naszej wyobraźni – cieniem, a nie pokaźną artylerią, krokami na skrzypiących schodach, a nie wyszukanymi monstrami, samą świadomością czyhającej na każdym kroku śmierci, a nie nagraniami z publicznych egzekucji. Wyzwolenie z dosłowności i spontaniczne podążanie za dźwiękiem jest tu wręcz niezbędnym, szalenie zresztą satysfakcjonującym kluczem do nawiązania nici porozumienia z artystami.

A propos artystów. Gdy nazwę zespołu ograniczymy do akronimu wyłoni się nam właśnie słowo ART. Słowo, choć dziś bezwstydnie nadużywane, dla charakteru tej przesiąkniętej zeitgeistem płyty absolutnie esencjonalne. Słowo, które, pozwalając sobie na prywatę, właśnie dla tak niepowtarzalnych wydawnictw powinno być zastrzeżone.

Wojciech Michalski (10 kwietnia 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: https://www.youtube.com/watch?
[26 kwietnia 2014]
tylko JKM w czołgu, tylko Palikot naprzeciw, w słoniowej trawie!
Gość: kuba
[12 kwietnia 2014]
dobra recenzja, nieźle oddaje klimat płyty.
i fajnie, że przypomnieliście o tym albumie, bo jak dla mnie Ash Ra Tempel to esencja krautrocka i wolę niż w większości przeceniany Neu!. Schwingungen i Seven Up z kontrkulturowym szamanem Timothy Learym też warte odsłuchu.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także