John Coltrane

Interstellar Space

Okładka John Coltrane - Interstellar Space

[Impulse!; 1967]

Już w drugiej połowie lat 60., po komercyjnych, krytycznych i wszelkich możliwych sukcesach klasycznych już albumów (z „A Love Supreme” na czele), Coltrane’owi wyraźnie zaczęła chodzić po głowie zupełnie odmienna koncepcja jazzu, muzyki w ogóle, a przede wszystkim również komunikowania za pomocą dźwięku. Poczucie łączności ze wszechświatem i towarzysząca temu poczuciu mistyczna otoczka zaczęły wdzierać się do życia saksofonisty wszelkimi dostępnymi kanałami. Jak relacjonuje Alice Coltrane, John całymi dniami przesiadywał na poddaszu wspólnego domu, gdzie na zmianę katował rozszerzonymi skalami swój saksofon, medytował, spisywał kompozycje i oddawał się samotniczym kontemplacjom natury wszechrzeczy. Efektem jego ostatniego twórczego roku życia jest właśnie „Interstellar Space” – nagrana w duecie z perkusistą Rashiedem Ali totalna free-jazzowa nawałnica, wskazująca nam kierunek, w którym udałby się artysta, gdyby mógł dysponować kolejnymi wiosnami swego życia.

Totalna nawałnica to dobre, choć trochę zbyt delikatne określenie. Poziom frenezji razi prawie tak mocno jak centralne spojrzenie w zenitujące słońce. Jeżeli kiedykolwiek zechcecie usłyszeć, w jaki sposób za pomocą instrumentu dętego w miarę dokładnie oddać wrażenie erupcji wulkanu czy szalejących płomieni, i to nie a’la Brötzmann – czyli z dmuchaniem w co popadnie, lecz z klarownymi i czysto zagranymi pasażami – to koniecznie odpalcie sobie środkowy fragment utworu „Mars”. Ta najbardziej nieposkromiona kompozycja na płycie przytłacza wirtuozerią i poziomem emocjonalnego przekazu – Coltrane dosłownie wypluwa własne trzewia poprzez saksofon, próbując sięgnąć jakichś majaczących gdzieś w tytułowej przestrzeni międzygwiezdnej absolutów. Nie ulega oczywiście wątpliwości, że on je tam widzi i w swoiście brutalny sposób chce się tym wszystkim z słuchaczem podzielić.

Mimo, że Coltrane wcale nie był we free-jazzowej awangardzie epoki, to i tak nie uniknął zjadliwych komentarzy, takich, o jakich wspomina George Lewis: zastanawiać się można co stało się Coltrane’owi. Czy zawładnęła nim banda hipnotyzerów? Czy zatracił wszelki muzyczny zmysł smaku? A może nabija się z własnej publiczności? Bez względu na odpowiedź wysoce zasmucające jest przyglądanie się temu spektaklowi, niewartemu wielkiego muzyka

Podczas gdy to wszystko był bullshit. W między czasie bowiem Coltrane dosięgał ezoterycznej wiedzy na temat panowania nad instrumentem i z kocią zwinnością chciał zaprowadzić porządek tam, gdzie przeciętne ucho słyszało jedynie trudny chaos. Głównie więc z tego względu wściekłe darcie kotów saksofonem to jedynie zmyła dla rozleniwionego ucha. Sklejka solówek Trane’a nie traci mocy ani przez moment, bo te wszystkie szarże nie są wcale pustymi technicznymi zabawami. Ten człowiek poradził sobie nawet z brakiem kontrabasisty, samodzielnie wygrywając pojedynczymi punktami niskie dźwięki wplatając je w ekstatyczny potok wysokich tonów, tworząc iluzję trzeciego muzyka w składzie (!).

Zadaję sobie wobec tego pytanie, w jaki sposób te agresywne, pozornie chaotyczne i przeginające przysłowiową pałę solówki na tenorze i ten grzmocący słuchacza po twarzy perkusyjny atak może wywoływać tak zacne i spójne wrażenie na słuchaczu. I chyba dochodzę do wniosku, że sprawa wygląda identycznie jak w przypadku nipoedzsiewnaego prestnazweiia letirek w obębrie ciłgeągo tksetu. Nbiy wtzyssko w rozpsyce, a jenadk ad sęi oaczydtć, nbyi zbrzaeunie cąśgłioci i niaepoprwne woyknaine, a ut nispioednzaka: wksyszto jset czntelye i sycuatja nei pwzostoaia wąlipśwtoci, że mamy do czynienia z osiągnięciem równie spójnym jak na płycie „Ascension”, a więc jak na szczytowym osiągnięciu free-jazzowego Coltrane’a.

Michał Pudło (14 maja 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także