John Coltrane

Ascension

Okładka John Coltrane - Ascension

[Impulse!; 1965]

Saksofonista Joshua Redman stwierdził kiedyś, że „A Love Supreme” jest tak przytłaczającą muzyczną wizją, że musi ją rozsądnie dawkować, bo w innym wypadku nie potrafiłby odnaleźć sensu w swojej artystycznej działalności. Bezsprzeczne magnum opus Coltrane'a należy do takiego rodzaju muzyki, po nagraniu której, nic już nie będzie takie samo, wszystko będzie inaczej. Wydawałoby się więc, że nie ma już słów do dopowiedzenia, że pewien rozdział musiał zostać zamknięty. Sequel do „A Love Supreme” raczej nie wchodził w rachubę. „In The Wake Of Poseidon” zawsze będzie bledszą wersją „In The Court Of The Crimson King”.

„Ascension” jest konkretnym i dosadnym susem Coltrane'a w kierunku free jazzu. Już cztery lata wcześniej, z Ericiem Dolphym w składzie, wykonał pierwsze podchody w te rejony, ale spotkał się wtedy z dość chłodnym przyjęciem. John Tynan, ówczesny redaktor magazynu Down Beat, nazwał jeden z występów zespołu, bez większych skrupułów, anty-jazzem. Cóż, takie to były czasy dla jazzmanów – co by nie wspomnieć o kłopotach Milesa z krytyką po wydaniu kilka lat wcześniej „Sketches of Spain”. Wtedy jeszcze nie dopuszczano nihilizmu, destrukcyjności, anarchizmu, liczył się raczej swing. Najwyraźniej Coltrane sparzył się co nieco i wydał w niedługim okresie dość bezpieczne płyty z Duke Ellingtonem i Johnnym Hartmanem, ale nie pogrzebał swoich fascynacji na zawsze. Wróciły one na „Ascension” – 40 minutowej improwizacji zarejestrowanej dwukrotnie 28 czerwca 1965.

W wierszu dołączonym do „A Love Supreme” Coltrane napisał, że jedna myśl może stworzyć miliony wibracji, które wszystkie wrócą do Boga. Jeżeli tamten album był najczystszym, natchnionym indywidualnym wyznaniem wiary i miłości, tak okres następujący po nim był raczej poszukiwaniem wyzwolenia przez chaos, hałas i drżenie. Czasem wydaje mi się, że „Ascension” jest formą zbiorowej modlitwy. Nie wiem czy takowe mają większą siłę rażenia niż te indywidualne, ale na potrzeby tej płyty, skład osobowy znacznie się rozrósł, tak jakby miał zintensyfikować liczbę wibracji wznoszących się tam, do góry. Doszli głównie młodzi muzycy, kojarzeni z bardziej awangardowym odłamem sceny, ale trzon klasycznego kwartetu pozostał nietknięty.

Z powodu wielkości składu i ukierunkowanie na bardziej wyzwoloną improwizację często uznaje się „Ascension” za rozwinięcie formuły zaproponowanej przez podwójny kwartet Ornette Coleman'a na klasycznym albumie „Free Jazz: A Collective Improvisation”, którego tytuł posłużył za nazwę dla całego nurtu. Coltrane zaproponował narrację polegającą na naprzemiennej kolektywnej kakofonicznej improwizacji przeplatanej partiami solowymi wszystkich (poza perkusistą) członków grającej ekipy. Zastosowanie tej konstrukcji okazało się genialnym w swojej prostocie rozwiązaniem. Z jednej strony, partie solowe są strasznie esencjonalne, nie przekraczają czasu potrzebnego na ugotowanie jajka na miękko. Powoduje to paradoksalnie, że samego Coltrane'a w „Ascension” jest niewiele – po inaugurującym solo udziela się jedynie w zespołowych harcach i dyskretnie kieruje całym big bandem. Soliści wiedzieli, że dysponując tak krótkim czasem antenowym muszą wydusić z siebie literalnie wszystko. Zaproszenie muzyków używających różnych dęciaków nasyciło spektrum dźwiękowych barw – są i radykalnie surowe tenory (Trane, Shepp, Sanders), alty (Brown, Tchicai) i lekko odświeżające trąbki (Hubbard, Johnson) . Dzięki temu, ta wielka improwizacja ani na chwilę nie traci na niesamowitej, wręcz nieznośnej intensywności. Nie mniejsza jest zasługa kapitalnej, regulującej tempo sekcji rytmicznej i tych wszystkich małych uderzeń Tynera w biało-czarne klawisze.

Słuchając „Ascension” można odnieść wrażenie, że muzyka kryje enigmatyczne i patetyczne *coś więcej* niż wynika to z nut porozrzucanych po pięciolinii. Niezwykłe, jak muzyka tworzona spontanicznie pod wpływem impulsów, bez przedyskutowanego w szczegółach biznesplanu może wydawać się tak kompletna. Tak jakby skład, który znalazł się wtedy w studiu doskonale rozpoznawał, umiał się obchodzić z energią momentu. To określenie zaczerpnięte z tytułu płyty Evana Parkera dobrze odzwierciedla intensywność i logiczną spójność „Ascension”. Jak dotąd, mógłbym powiedzieć o jednym koncercie jazzowym, że wzbudził we mnie podobne uczucia do tych towarzyszących słuchaniu tej płyty Coltrane’a – to byłby występ japońskiego trio Peter Brötzmanna poprzedniej jesieni w krakowskim Manggha.

Czasem wydaje mi się, że losy Johna Coltrane’a są w pewnym okresie zbieżne z tymi Marka Hollisa. Drogi, którymi wędrowali po wydaniu „A Love Supreme” i „Spirit Of Eden” mają kilka wspólnych ścieżek i skrzyżowań. U obu muzyków, niepokój ducha, dążenie do transgresji spowodowały radykalizację twórczości, która objawiła się w surowych, ekstatycznych hałasach albo ascetycznym, kontrastującym minimalizmie. Słuchając „Ascension Day” i „Ascension” (co za przypadkowa zbieżność tytułów) bardziej czuję niż wiem, że Hollis i Coltrane dotykają tego samego sedna wszystkich spraw.

Sebastian Niemczyk (14 maja 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: iwuznewavob
[7 stycznia 2017]
[url=http://dutasterideavodartonline.org/]dutasterideavodartonline.org.ankor[/url] <a href="http://online-purchaselevitra.net/">online-purchaselevitra.net.ankor</a> http://20mg-cheapest-pricelevitra.net/
Gość: we travel the space ways
[14 maja 2012]
A mnie się marzy, żeby kiedyś Screenagers zrobili temat główny z Sun Ra... To by było coś!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także