John Coltrane

A Love Supreme

Okładka John Coltrane - A Love Supreme

[Impulse!; 1965]

Recenzowanie „A Love Supreme” jest jak postmodernizm. Wszystko już było. Wygląda na to, że każdy obstający przy dobrym zdaniu na temat efektywności swych władz umysłowych recenzent, podejmując się pisania o tym albumie, powinien pójść po rozum do głowy i zastanowić się na wstępie nad trudną kwestią, a mianowicie: cóż by tu można jeszcze dodać do tych wszystkich milionów czy nawet kwadrylionów opinii, słów, tekstów przelewających się ze wszystkich stron, z portali o muzyce i międzynarodowej blogosfery krytyków, miłośników improwizacji, profesjonalnych pismaków czy wreszcie opinii rozentuzjazmowanych, podstarzałych melomanów, którzy przy dźwiękach „Resolution” przeżywali najwznioślejsze w swoim życiu doświadczenia estetyczne z pogranicza mistyki dla średniozaawansowanych, i to zapewne na czysto, bez psychoaktywnych wspomagaczy, kwitując każdą pointę saksofonu przymrużeniem oka i pomrukiem zadowolenia, z potrzebą dosięgnięcia tej absolutnej sfery, na którą wskazuje kwartet Johna Coltrane’a przy pomocy misternie rozegranej, czteroczęściowej suity jazzowej o nazwie „A Love Supreme”.

Dodać można jeszcze wiele i rozwodzić się na kilkanaście stron, ale na szczęście nie ma potrzeby. Zastanawiające jest to powszechne uznanie i uwielbienie dla „A Love Supreme”, kazus ewidentnie pokrewny kultowi „Kind of Blue” Milesa Davisa. W sytuacji gdy mogę mieć pewne zastrzeżenia co do tej drugiej płyty, która w pewnym sensie broni swój status głównie dzięki niezrównanej pracy harmonicznej pianisty Billa Evansa, w przypadku „A Love Supreme” większość krytyki zwyczajnie się nie przykleja. Bo na najbardziej znanej pozycji w dorobku Coltrane’a znajdujemy kompletny artystyczny statement i improwizacje najwyższej klasy, a nawet coś ponad, o czym w gruncie rzeczy trudno jest pisać.

Jest coś unikatowego w tej płycie – każdy z udzielających się muzyków brzmi jakoś inaczej niż zwykle. Lepiej. Jak gdyby będąc we władaniu charyzmy lidera, czy może magii chwili, i te nietypowe wykonania składają się na całość naprawdę wyróżniającej się z tłumu muzyki. Sam Coltrane, który jeszcze nie wszedł w tamtym czasie w anarchizująco-mistyczny, free-jazzowy etap swojej twórczości, bawi się modalnością i skalami z właściwą sobie łatwością i rozkłada w swych solówkach emocjonalne akcenty dosłownie tak, jak gdyby dokonywał bezpośredniej ekspozycji własnego wnętrza. Czarnym koniem zawodów jest natomiast Elvin Jones (który zresztą praktycznie całe lata 60. jako perkusista miał na własność), po profesorsku rozporządzający swym poszerzonym zestawem bębnów, a jego unikalne podejście do rytmu, zwłaszcza w „Acknowledgement”, gdzie złożone jest jakby z mikroskopijnych rozpędzeń i spowolnień, wprawia w osłupienie.

Wydaje się, że najbardziej obrazowym potwierdzeniem jakości „A Love Supreme” jest przyrównanie do również powszechnie wysoko cenionego albumu „Karma” (1969) Pharoah Sandersa – ucznia i duchowego spadkobiercy Coltrane’a – który wspomnianym dziełem ewidentnie chciał popełnić swoje „A Love Supreme”, a który ostatecznie całym ciężarem cielska popadł w groteskę i trywialną dosłowność, z przekombinowanym jodłowaniem w „A Creator Has A Master Plan” i rubasznym soulem w „Colors”.

Jak to jest natomiast z całą tą mistyką, sygnalizowaną tytułami poszczególnych utworów i płyty w ogóle? Liner notes skomponowanymi z uduchowionych fraz skwitowanych poematem ku chwale Najwyższego? Czy w muzyce to słychać? Kwestia indywidualnego odbioru. Z całą pewnością nie jest to przypadek pokrewny Charlesowi Gayle’owi, którego często określa się mianem kontynuatora coltrane’owskiego spiritual jazzu, a który zupełnie nie radzi sobie z oddaniem tych pobudek za pomocą gry na tenorze. Muzyka na „A Love Supreme” w tym aspekcie dosyć umiejętnie porusza się po cienkiej linii między lekkością, elegancją (solo Tynera w „Pursuance” to inkarnacja zwiewności) a ciężarem religijnej nadbudowy (akompaniament Tynera pod saksofonem w „Psalm”), nie przechylając się zanadto ani w jedną, ani w drugą stronę. Coltrane ewidentnie nie próbował odgrywać fałszywego proroka, ani zbijać kapitału przy pomocy mglistej ezoteryki; nie próbował nawet nabijać w butelkę tych rozentuzjazmowanych melomanów z pierwszego akapitu tej recenzji, lecz jedynie przedłożył nam urywek swego życia wewnętrznego, o którego sile i żywotności najlepiej świadczą dalsze muzyczne losy Trane’a.

Paradoksalnie nie jest mi do śmiechu z tymi wszystkimi pochwałami, ponieważ lubię odczuwać niedoskonałości muzyki – przynajmniej wiem wtedy, że została spisana ludzką ręką. John Coltrane natomiast swoją grą na saksofonie zdaje się opisywać Wszechświat precyzyjniej niż większość matematycznych równań.

Michał Pudło (11 maja 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Michał Pudło nzlg
[2 października 2012]
> imputuj recenzentowi brak własnych myśli na podstawie analizy wybranego zdania.
> nie kryj się z faktem, że przeleciałeś po łebkach resztę tekstu.

pomijając powyższe, dzięki za komentarze, wyniosę z nich lekcję na przyszłość. pozdro!
Gość: bodydouble
[21 września 2012]
No ten wywód bezpiecznie tłumaczy recenzenta z jego bezsilności, rzucając wyświechtane hasła typu "miliony opinii", ale spoko. Jeżeli tobie się podoba, to nie mam obiekcji - widać, że pisałeś tekst przede wszystkim dla siebie. Ja nie demonizuje, tylko często ten nadmiar efektownych słów niczego sensownego nie dodaje do treści. Nie żartowałem z nazwiska, jakoś tak ładnie się po prostu złożyło ono z tym co sądzę o tym tekście. Gdyby te trzecie zdanie było inne, to może bym miał chęć czytać dalej, ale niestety przeleciałem tylko oczami. Złe wrażenie pozostawia. Strumień świadomości to ty zostaw Joyce'owi. W recenzji on się w ogóle nie sprawdza :)
MichałPudło
[20 września 2012]
Panie bodydouble, wypraszam sobie "kolesia" i żarty z nazwiska. Osobiście nie widzę nic złego w tym zdaniu - to przecież strumień świadomości podzielony przecinkami, do tego wywód jest logiczny. Nie demonizowałbym też "woltyżerki" , nic tu nie zakrywa, wręcz eksponuje. Pomysł z akapitem jest hehe spoko.
Gość: bodydouble
[20 września 2012]
Sorry, trzecie. Za bardzo się zlewa. Powinien zrobić akapit po drugim hehe
Gość: bodydouble
[20 września 2012]
Koleś chyba nie czytał nawet tego tekstu, bo drugie zdanie to potwór. I to jest problem tego serwisu - jak piszą to zawsze długie, nieskładne bzdury, gdzie woltyżerka słowna ma zakrywać brak treści. Oczywiście nie wszyscy z serwisu tak słabo wypadają, ale tutaj sytuacja jest jasna - pudło panie Pudło.
Gość: bolgeras
[13 maja 2012]
Ale takie teksty zawsze dobrze się czyta, to jak niezobowiązująca rozmowa na przyjęciu + fajny one liner: "całe lata 60. jako perkusista miał na własność". Chociaż wolałbym recenzję nowej Halvorson albo retrospektywę Theloniousa Monka - miał inne podejście do idei albumu i trudno dziś bez przekopywania się przez cały katalog skumać, czego konkretnie warto jest posłuchać.
Gość: kombajnista
[13 maja 2012]
a ja tam wole blue train i gaint steps one sa bardziej dzikie. a recenzja tragiczna.
Gość: waleńrod
[12 maja 2012]
po co to?
Gość: Talking Heads
[12 maja 2012]
@kk - ech, po prostu wychodzę z założenia, że jak ktoś czyta Screenagers to chyba nie słucha Linkin Park i takie A Love Supreme zna. Nawet jak nie słuchał, to chociaż gdzieś czytał, bo jak można o takich płytach nie słyszeć. Ale tyle jest muzyki do odkrycia, że szkoda czasu na takie teksty
Gość: kk
[12 maja 2012]
Talking Heads - nie każdy zna, nie kazdy jest na twoim poziomie i etapie poznawczym, przemyśl to sobie
Gość: rea
[11 maja 2012]
ja w ogóle nie rozumiem tego typu tekstów. Lepiej byście się wzięli za porządną robotę.
Gość: Talking Heads
[11 maja 2012]
No fajnie, że pojawił się John Coltrane na Screenagers, ale lepiej żebyście pokazali jakieś inne ciekawe płyty w jego dyskografii. No bo równie dobrze można opisywać Pet Sounds, ale jaki jest sens pisania hymnów pochwalnych na cześć tych albumów? Zamiast arcydzieł pokazujcie jakieś mniej znane płyty, mogą to być nawet płyty artystów znanych jak Coltrane, ale nie takie, które zna każdy i słyszał je tysiąc razy

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także