John Coltrane

My Favorite Things

Okładka John Coltrane - My Favorite Things

[Atlantic; 1961]

„Mogę obiecać, że artykuł o „My Favorite Things powstanie””. Tak napisałem o niniejszym tekście w jednym z maili do redaktora Sajewicza dawno temu. Nie spodziewałem się wtedy z czym się próbuję mierzyć, że wyprodukowanie tych treści zajmie mi tyle czasu i z czasem zacznie przypominać proces twórczy rodem ze scenariuszy filmowych Charliego Kaufmana.

Tyle tytułem krótkiego, autotematycznego wstępu. Nie wyrósł on jednak z chęci usprawiedliwienia się z tak długotrwającego marazmu recenzenckiego, a przynajmniej nie tylko z niej. Chciałbym dzięki niemu przede wszystkim unaocznić geniusz czterech wspaniałych artystów, którzy byli w stanie w tak krótkim czasie nagrać arcydzieło tak kompletne i frapujące, że odejmie mowę i pióro nie tylko mnie (co tam ja), ale myślę, że każdemu, kto spróbuje zmierzyć z tym albumem.

„My Favorite Things” zostało nagrane w trzy (!) dni, a konkretnie 21, 24 i 26 października 1960 roku, a wydane w marcu 1961, czyli przeszło pół wieku temu. Nie chcę nikogo częstować truizmami, więc nie będę wspominał o tym co znaczy dla współczesnej muzyki upływ pięćdziesięciu lat. Ale gdyby ta płyta się zestarzała, podgryziona zębem czasu straciła na wyrazie, na swojej magii, to czy bym o niej pisał? Skądże. „MFT” istnieje trochę poza czasem, dryfuje nad osią historyczną. Najbardziej klasyczna z możliwych koncepcja nagrania płyty ze standardami jazzowymi i ich nowoczesna, modal-jazzowa interpretacja koegzystują w harmonii tworząc coś absolutnie ponadczasowego.

Ale to nie *czas* jest przecież słowem-kluczem w przypadku płyty kwartetu Johna Coltrane’a, a *muzyka*. Niezbyt to odkrywcze, ale przyznaję, trzy pierwsze akapity mogły zwieść. Dobra, to co z tą muzyką? Pozwólcie, że posłużę się pewnym subiektywizmem. Jako miłośnik pięknych melodii i nieoczywistych kompozycji, nie mogę przejść obok takiego dzieła obojętnie. Po drodze oczywiście pojawia się problem zmierzenia się z nieprostą formą nowoczesnego jazzu. Nie jestem muzykiem jazzowym, nie będę nikogo oszukiwał, że rozumiem wszystkie modulacje, progresje, alteracje etc., które dla miłośników przede wszystkim free i awangardy (których naprawdę spory procent stanowią jazzmani) są elementarne. Powiem więcej, szczerze i bez bucowania: nieraz natłok enigmatycznych dla mnie środków wyrazu utrudnia znacznie percepcję dzieła. Logiczne. Jednak „My Favorite Things”, choć miejscami bardzo śmiałe, wyważone jest dla mnie, człowieka pojmującego jazz intuicyjnie, a nie analitycznie, wręcz perfekcyjnie: trudne” z łatwym spotyka się idealnie wpół drogi. John Coltrane, McCoy Tyner, Steve Davis i Elvin Jones proponują swoją jazzową złotą proporcję, a ja ją kupuję w całości. Od pierwszej do 41 minuty, bo tyle ten album trwa.

Wszystko zaczyna się od tytułowego „My Favorite Things” z musicalu „Dźwięki Muzyki”, autorstwa Richarda Rodgersa i Oscara Hammersteina. Kwartet podejmuje standard z respektem, nie rzucając się od pierwszej sekundy do dzikiej dekonstrukcji. Muzycy pozwalają nam usłyszeć piękny, łamany mniej więcej w ľ długości swojego trwania temat. Pomiędzy jego kolejnymi repetycjami Coltrane wtrąca na sopranowym saksie (rzadko używanym jako solowy instrument w tamtych czasach) świetne, krótkie solo. Po nim głos zabiera McCoy Tyner, jak dla mnie most valuable player płyty. Zaczyna grać. Rewelacyjnie, lirycznie i z wyczuciem, z jakąś magią, na którą ciągle nie mogę znaleźć odpowiednio pięknego sformułowania. Może gdybym był genialnym pianistą to bym je znalazł w jakimś przedziwnym minor-major alter-3-5-8 z obniżoną kwintą w akordzie. Ale nie jestem, więc niech muzyka Tynera mówi sama za siebie. Po niespełna pięciu minutach na scenę wraca John i już jej nie oddaje do końca trwania numeru. A swoją solówką przedziela przypomnieniem głównego tematu. A po nim zaczynają się iście kosmiczne rzeczy. To jak Coltrane traktuje frazę, jak moduluje barwę saksofonu, jaką osiąga z resztą zespołu harmonię… to są sfery niebieskie. Pierwszy numer i już jest NIEŹLE, prawda?

Zaraz po nim doświadczamy delikatnego, romantycznego „Everytime We Say Goodbye” Cole’a Portera. Tu role jakby się odwracają. To Coltrane gra ostrożniej, nie uciekając w odległe harmonicznie skale, a Tyner w swojej partii bardziej odważnie, nadając niewielkich krzywizn grzecznemu standardowi Portera. Pianista z Filadelfii jednak ma na uwadze jaki charakter tej interpretacji nadał jego kolega z dętym instrumentem i w swoich wycieczkach po klawiaturze nie niszczy klimatu zbudowanego przez jednego z najwybitniejszych muzyków wszechczasów. Pięć i pół minuty skąpane w pięknej nastrojowości dają chwilę przerwy od trudniejszych partii, ale bynajmniej nie od emocji.

Cisza przed burzą, można by rzec. Burzą jest trzeci indeks – „Summertime”. To interesujące, że niemal od samego początku najostrzej potraktowany został standard chyba najbardziej klasyczny z klasycznych. Zaraz po zarysowaniu tematu, saksofon Johna zaczyna wściekle, w długich frazach i w drobnych wartościach rytmicznych łamać melodykę, hipnotycznie wykrzywiać ją i grymasić. W tym momencie wkrada się we mnie pewna dezorientacja, ale nie mogę się oderwać. To solo posiada swoje pole magnetyczne silniejsze niż sama matka ziemia. Po saksofoniście próbkę geniuszu otrzymujemy od McCoya. Dochodzi do niewyobrażalnych rzeczy. Od perliście zagranych pasaży i skal po serie akordów, jak te w okolicach 5:30. W ogóle o co chodzi? Czym pianista w tym momencie się kierował? Na wieki pozostanie to dla mnie zagadką. W następnej kolejności pałeczkę pierwszy raz na płycie płynnie przejmuje Steve Davis. Jego ciekawa, przede wszystkim pod względem rytmicznym, partia solowa przepleciona jest upartymi repetycjami jednego akordu na fortepianie, a z czasem przeradza się w kłótnie z perkusją, gdyż Elvin Jones też postanawia pokazać jak wiele potrafi na swoim instrumencie. Na sam koniec sopranowy saksofon powtarza temat, wybrzmiewają ostatnie akordy, a ja zachodzę w głowę jak można osiągnąć taki poziom zgrania zespołu.

Płytę zamyka (również Gershwinowski) „But Not For Me”, gdzie tradycyjnie potraktowany początek, dość szybko ewoluuje w kolejny fenomenalny popis solistów. Po raz kolejny Coltrane raczy nas rewelacyjną techniką, intuicją i wyrafinowaniem, a McCoy Tyner zdobywa niebywałą różnorodnością środków wyrazu. Wiecie, to nie jest David Guetta. A do tego nie można nie wspomnieć o fantastycznej robocie jaką wykonuje sekcja (zresztą przez cały czas na albumie). Walking kontrabasu zsynchronizowany co do nanosekundy z szeleszczącą perkusją silnie trzyma całą konstrukcję i nie puszcza nawet na moment. Kwartet tworzy absolutnie rewelacyjną jakość, stawiając sobie za punkt wyjścia tradycję, wyciska z form, instrumentów i podstawowych cech składowych dzieła (harmonia! melodyka!) co się da.

„My Favorite Things”, nomen omen, należy do moich ulubionych rzeczy. Mogłoby minąć kolejne pięćdziesiąt lat, a płyta nie straciłaby nic a nic na swojej jakości. Wtenczas ja, pokryty gęstą warstwą kurzu i pajęczyn siedziałbym przed komputerem szukając odpowiednich słów pochwały dla niesamowitej pracy jaką na tym albumie wykonał kwartet Johna Coltrane’a. Zawczasu się poddaję, nie znajdę ich. Po prostu w jazzie trzeba czasem zagrać ciszą.

Paweł Szygendowski (11 maja 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: pszemcio
[15 maja 2012]
a co to ma w tym kontekscie do rzeczy że uważasz moje komentarze za niewiarygodne? rozumiem ze nie wierzysz że nie znam tego albumu? no ok
Gość: yw
[12 maja 2012]
@ pszemcio akurat Twoje komentarze nie należą do zbyt wiarygodnych...
Gość: pszemcio
[12 maja 2012]
teksty super, temat super, a marudom powiem, że warto pisać o takich płytach, bo np ja tego albumu Caltrane'a nie znam, wiec dzięki temu posłucham. polskojęzyczna sieć jest bardzo uboga nawet jeśli chodzi o opisywanie takich klasyków więc luzik
Gość: drewbud
[11 maja 2012]
opisywany był pewnie i miliony razy, tyle że niekoniecznie w miejscach, które odwiedzają czytelnicy screenagers. no i czy aż tyle razy po polsku?
Gość: oczekujący
[11 maja 2012]
opisywanie subiektywnie ulubionych albumów, które przy okazji są kamieniami milowymi muzyki, to wewnętrzna donkiszoteria i nigdy nie odważyłbym się pisać o Coltrane czy Mingusie. zatem brawa za odwagę. to jedna strona medalu.
druga zaś brzmi - w jakim celu opisywać dzieło, które zna każdy pasjonat (i nie tylko) muzyki, i jak się domyślam, choć to pewnie trafne przypuszczenie, Coltrane opisywany był już tysiące razy przez te pięćdziesiąt lat, brany był do prac naukowych i tak dalej.
chyba, że celem tylko i wyłącznie, było właśnie wygrać tę wewnętrzną batalię i w końcu opisać nieopisywalne.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także