Electric Wizard

Dopethrone

Okładka Electric Wizard - Dopethrone

[Rise Above; 2000]

Uczłowieczając metalowe grupy używa się najczęściej określeń i porównań przywołujących pozytywne skojarzenia. Electric Wizard ma pecha o tyle, że zawsze dostaje w prezencie Black Sabbath. Nie dość, że łączy ich pochodzenie, to jeszcze Black Sabbath uosabia same dobre rzeczy, a i autorzy „Dopethrone” zapewne nie mieliby nic przeciwko znajdowaniu wspólnych ścieżek obu formacji. Nawet nie lubiąc żadnych metalowych płyt, akurat zespół Iommiego traktujemy jedynie jako ten proto-metalowy, czyli inny niż późniejsze krążki z podobnej estetyki, odrzucające szerszą publiczność. Tym samym mniejsze lub większe uprzedzenia są sprytnie łagodzone. Pytanie tylko, czy rzeczywiście taka analogia ma sens w przypadku samego Electric Wizard, jeśli większość ich możliwych źródeł „inspiracji” możemy znaleźć trochę później, nie idąc na taką łatwiznę?

Historia zna całe mnóstwo opowieści związanych z nagrywaniem płyt w trudnych warunkach. Anglicy, niesłynący ze zgodnych charakterów, zapewnili sobie również kilka dodatkowych atrakcji. Po nagraniu drugiego longplaya, „Come My Fanatics”, Electric Wizard stali się znani wśród wtajemniczonych. Ich debiut zebrał raczej pozytywne recenzje, ale mało kto traktował Wyspiarzy szczególnie poważnie, bowiem trudno emocjonować się grupami, które jedynie sprawnie odgrywają to, co inni dawno temu przerobili na dziesiątki sposobów. Niemniej jako cover-band tradycyjnego doom metalu byli traktowani z pełną sympatią. Dopiero kolejne wydawnictwo sporo w tej materii zmieniło, choć chyba wtedy jeszcze mało kto przypuszczał, że niebawem to oni staną się punktem odniesienia dla wielu innych formacji. „Come My Fanatics” było jak szach mat na ciut zatęchłym poletku doom metalu, w czym ogromna zasługa zaadaptowanego stoneru, pełniącego do tej pory co najwyżej rolę sympatycznej dekoracji. „Dopethrone” był kolejnym etapem, jak się okazało – najważniejszym. Wspomnianymi wcześniej „trudnościami” przy nagrywaniu były małe konflikty z prawem (narkotyki, napaść, takie tam), choć z drugiej strony może to tylko wyostrzyło „charakter” całej sesji nagraniowej? Wydany w 2000 roku album dziesięć lat później sprawia, w co trudno uwierzyć, jeszcze lepsze wrażenie. Również niewytłumaczalne jest, dlaczego ten materiał nie był prowodyrem jakieś nowej rewolucji (co może wydawać się trochę absurdalne zważywszy, że wszyscy starają się usadowić naszych bohaterów gdzieś w dalekiej przeszłości, wśród prawdziwych gitarowych herosów). Electric Wizard musieli się „jedynie” zadowolić bardzo dobrym odbiorem wśród krytyki, jak i publiczności. Nawet na Wyspach, gdzie metal jest traktowany jak curling w Polsce.

Kluczem do osiągnięcia sukcesu był porywający kompozyt, w którego skład oczywiście wchodził doom, stoner w znacznie szerszej wersji, sludge (ale ten bardziej swojski, nie żadne Neurosis wespół z przyjaciółmi) i (heavy)psych rock. Teoretycznie taka mikstura nie była szczególnie ekstrawagancka, przecież wszystko to się ze sobą jakoś łączy i uzupełnia, jednak nikt inny nie miał odwagi, by te składniki solidnie wymieszać i pozostawić w jakimś obskurnym garażu, wśród robactwa na kilka miesięcy. Rzadko kiedy zachwycam się samym „ciężarem”, ale w tym wypadku nie można przejść obok niego obojętnie, szczególnie mając w pamięci to, że Electric Wizard tworzyły wówczas zaledwie trzy osoby: Jus Oborn, Mark Greening i Tim Bagshaw (później ci dwaj ostatni odeszli, a do zespołu dołączyły trzy nowe persony, w tym urocza Liz Buckingham jako druga gitarzystka, ale to trochę inna historia). Brzmienie „Dopethrone” sugeruje poniekąd, że do nagrywania zaangażowano co najmniej orkiestrę. Sukces leżał w odpowiednim przesterowaniu gitary oraz basu, a także pewnych zniekształceniach w sferze wokalu Oborna, pełniącego rolę kogoś na kształt lidera grupy. Ta „nienaturalna”, ostra i przyjemnie trzeszcząca produkcja jest jednym z głównych motorów napędowych „Dopethrone”. Nie mam wątpliwości, że za kolejne dziesięć lat dalej będzie to obiekt zachwytów i analiz.

No dobrze, ale to wszystko pozostałoby frapującą ciekawostką, gdyby nie najważniejszy element – piosenki. Electric Wizard wypracowało w 2000 roku pewien nie-matematyczny wzór. Opierając się często na jednym riffie, Anglicy poddawali go rozlicznym modyfikacjom. Mógł się rozpłynąć, rozwinąć, kompletnie zmienić strukturę, natomiast podskórnie wyczuwało się jakąś podejrzaną chwytliwość, wyraźnie słyszalną, kiedy zespół przyśpieszał (vide druga część „Funeralopolis”). W tych kompozycjach wyczuwa się sporo sprzeczności, które w odczuciu Electric Wizard wcale nimi nie są. Popowe melodie przeciwko nagłośnieniu w myśl niech te głośniki wybuchną, doom metalowa prostota vs. narkotyczne niby-improwizacje, szacunek do przeszłości łamany na celebracje teraźniejszości. Ale to konflikt tak prawdziwy niczym wrestlingowe walki. Wszystkie te motywy żyją z sobą w znakomitej komitywie.

Wracając do początkowych rozważań, pisząc wypracowanie „Kiedy myślę Electric Wizard to…” zamiast Black Sabbath wybrałbym Sleep (trans), Kyuss (multum drobnostek, np. początek „Funeralopolis”), Boris (melodyjność + ogromny ciężar), Sunn O))) (uwielbienie do trzasków), Cathedral (dynamika), Flower Travellin’ Band (ujmujące próby zmetalizowania psych rocka). A i tak całą pulę zgarnęliby… Electric Wizard. Przecież sami dla siebie są najlepszą możliwą inspiracją.

Krzysiek Kwiatkowski (9 grudnia 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: oo
[9 grudnia 2010]
No co wy mówicie, na screenagers i tak za mało cieżkiego łomotu, wszystkich tych metaluf i hardkoruf.

bo kawaleria szatana raz na jakis czas to mało mało.
Krzysiek
[9 grudnia 2010]
@MP - coz, oczywiscie 'czarne' serwisy to dla ich najodpowiedniejsze miejsce, ale nie uwazam, ze jedyne. Jesli czasem znajdą się w trochę innym towarzystwie korona z glowy nikomu nie spadnie.

I akurat w tamtym komentarzu nie wartosciowuje co jest lepsze a co gorsze. Jedynie chcialem podkreslic, ze to pewna odmiana. Na chwilę przecież.
niego
[9 grudnia 2010]
EW jest fioletowo-czarny, to różnica.

Od Electric Wizarda nie jest wcale tak daleko do popularnych w internetach rzeczy jak heavy psychodelia, a piramidy już chyba znajdują miejsce na serwisach wielokolorowych prawda?
Gość: MP
[9 grudnia 2010]
<q>Interesujaco bylo zobaczyc jakis tekst o EW w serwsie bez czarnego tla, chyba na to zasluguja. </q>

Niby dlaczego? EW to jeden z aktualnie najczarniejszych zespołów. Muzyka czarna, teksty czarne, okłada czarna, inspiracje czarne. Serwis z czarnym tłem jest jak najbardziej odpowiednim miejscem dla ich czarnej twórczości. Pomijam już zastosowane przez Ciebie wartościowanie: "serwisy z czarnym tłem" i "serwisy bez czarnego tła".
Gość: highfidelity
[9 grudnia 2010]
wydaje mi się, że takie urozmaicenie jest ciekawe i potrzebne, a granice się przecież już zacierają - nie słuchamy jedynie metalu czy indie 1.0 czy 2.0 czy też r'n'b. a rockistom szydzącym ze screen i podobnych mu portali tylko współczuję
Krzysiek
[9 grudnia 2010]
Jestem fanem Belle & Sebastian i nowego Kanye i z checia siegne po Electric Wizard :).

Inna sprawa - nie do konca chodzilo o jakas rekomendacje, to za starzy gracze. Interesujaco bylo zobaczyc jakis tekst o EW w serwsie bez czarnego tla, chyba na to zasluguja.
Gość: ja
[9 grudnia 2010]
To prawda. Poza tym kazdy wie, ze Black Sabbath > EW
Gość: MP
[9 grudnia 2010]
Do kogo ma być skierowana ta recenzja? Pytam zupełnie poważnie. Ci co mają znać to znają i raczej szydzą z serwisów typu Screenagers. Z drugiej strony, wątpię, żeby akurat tak napisana recenzja zachęciła fanów Kanye Westa, Currensy czy Belle & Sebastian do sięgnięcia po Dopethrone.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także