Rip Rig & Panic

I Am Cold

Okładka Rip Rig & Panic - I Am Cold

[Virgin; 1982]

Rip Rig & Panic = środkowe ogniwo, łączące post-punk i trip-hop. Taką tezę wynotowałem sobie kilka tygodni temu na marginesie, nanosząc ostatnie poprawki w tekście o trip-hopie, gdy doszedłem do fragmentu, w którym obok soulu, funku czy reggae, jako potencjalna inspiracja dla członków Wild Bunch, pojawia się post-punk. No bo czemu nie? „I Am Cold” jako moment przeniesienia filozofii DIY na grunt czarnej muzyki, schyłek działalności bohaterów post-punku i punkt wyjścia nowej generacji ulicznych bandytów-erudytów – zgadza się. Obsada też – w skład Rip Rig & Panic wchodzili m.in. Gareth Sager i Bruce Smith z The Pop Group oraz Neneh Cherry, pionierka brytyjskiego hip-hopu i szara eminencja Wild Bunch. Ostatecznie zupełnie pominąłem ten wątek, bo Sajewicz zaczął grozić mi śmiercią, gdy zaproponowałem, że coś tam jeszcze na ostatnią chwilę dopiszę. Tym niemniej Rip Rig & Panic to zjawisko wystarczająco ciekawe, by poświęcić mu osobny tekst. Zarówno na papierze – jako przykład porozumienia ponad podziałami, do którego przedstawicieli skrajnie różnych środowisk pcha naturalna potrzeba progresji, wyjścia poza odgórnie narzucony kanon zachowań i wrażliwości – jak i muzycznie. Bo nawet jeśli te próby poszukiwań nie okazały się jakoś szczególnie istotne dla rozwoju muzyki lat osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych, to są wystarczająco udane, by niespełna trzydzieści lat później wciąż brzmieć świeżo i zaskakująco.

Debiut Rip Rig & Panic z 1982 roku, „God”, stanowił logiczne przedłużenie działalności macierzystej formacji Sagera i Smitha. O jego sile, tak jak w przypadku „Y” Pop Group, stanowił bowiem rozszalały, choć melodyjny free-jazz, a więc estetyka, w którą obaj brnęli od lat w następstwie zajawki szerszym spektrum czarnej muzyki – od reggae, przez funk aż po jazz właśnie. Zajawki, będącej naturalną konsekwencją dorastania w najbardziej czarnym z brytyjskich miast, Bristolu, które od dziesięcioleci kolonizowała ludność napływowa z Afryki i Karaibów, przeszczepiając przy okazji na lokalny grunt swoje dziedzictwo muzyczne. To że dla młodych białych Anglików obcowanie z reggae czy funkiem musiało oznaczać szok kulturowy raczej nie dziwi, toteż gatecrashing, jaki chłopcy z Pop Group uprawiali za młodu, zapuszczając się do murzyńskich enklaw na lokalne potańcówki, później naturalnie zaprocentował na mocno hybrydowym, czarno-białym „Y”. Inna sprawa, że ten rasowy, kulturowy i muzyczny amalgamat nie był jakoś szczególnie wyjątkowy na tle dorobku ich post-punkowych rówieśników. W samej tylko Anglii podobnych przykładów międzyrasowego przemieszania było bez liku, weźmy choćby The Specials, Madness, Dexys Midnight Runners. Tym, co wyróżniało (lub w założeniu miało wyróżniać) Pop Group na tle sceny post-punkowej, oprócz free-jazzowego kręgosłupa była seriozna lewicująca postawa, psychotyczne zaśpiewy/melorecytacje Marka Stewarta i radykalna dubowa obróbka studyjna – a więc elementy, z których Rip Rig & Panic było na szczęście wyzute.

Póki bowiem Pop Group nagrywali tak frapujące rzeczy, jak „She Is Beyond Good and Evil”, to mimo całej tej inwazyjności brzmienia i manieryzmu wokalisty wszystko było w porządku. Problem jednak polegał na tym, że Stewart, który swoje anty-kapitalistyczne psychoranty z łatwością podpiął pod quasi-rastafariańskie uduchowienie, nie zamierzał powściągnąć mesjanistycznych ambicji, przez co już „Y” grzęzło momentami w niesłuchalności. Jego agitatorskie zacięcie jeszcze się wzmogło na kolejnym krążku, „For How Much Longer Do We Tolerate Mass Murder?”, z którego uczynił narzędzie do głoszenia Słowa, degradując muzykę zespołu do roli akompaniamentu. Był to koniec Pop Group, ale nie Marka Stewarta, który po rozpadzie grupy dawał upust swoim kaznodziejskim instynktom jako artysta solowy i członek New Age Steppers, by w międzyczasie, co ciekawe, przewinąć się m.in. przez „Maxinquaye” Tricky’ego, siejąc zniszczenie w genialnym „Aftermath”. Na „God” Sager i Smith odcedzili free-jazz Pop Group z ciężkiej dubowej post-produkcji, punkowych wtrętów oraz demagogii Stewarta i poszli w sielankową, rozentuzjazmowaną rozwałkę, dokooptowując afrobeatowe wstawki i naspidowany, dziewczęcy soul Neneh Cherry, która wraz Ari Up z The Slits pełniła tu rolę dorywczej wokalistki. Siedemnastoletnia Neneh już wtedy miała ciekawą biografię – była błąkającym się po świecie dzieckiem szwedzkiej artystki i afrykańskiego perkusisty oraz pasierbicą legendy jazzu, Dona Cherry’ego. Ale o jej angażu zadecydowały, jak to zwykle bywa, znajomości. Cherry przewinęła się przez londyński squat The Slits, przy okazji zaliczając epizod jako ich tancerka no i last but not least była dziewczyną Bruce’a Smitha.

Jeśli „God” miejscami rozłaziło się w szwach, to chyba właśnie dlatego, że frajda ze wspólnego grania musiała być dla Rip Rig & Panic istotniejsza niż to, co grali. Tymczasem wydane rok później „I Am Cold”, choć wciąż rozkoszne, było jednak dziełem znacznie dojrzalszym. Przede wszystkim udało się zbudować zdrowy balans pomiędzy nieskoordynowanym rozpizdem a zwartą, przemyślaną koncepcją. Wszystkie te freakouty z obiecujących demówek, nagranych za jednym podejściem, urosły tu do rangi w pełni sformułowanych, odtwarzalnych kompozycji. Stąd nawet jeśli członkom Rip Rig & Panic zdarzało się iść naraz w czterech różnych kierunkach („North Side”, „East Side”, „South Side” i „West Side” – nazewnictwo kolejnych stron winylowego, dwupłytowego wydania albumu zobowiązywało), to efekt finalny był czymś więcej niż zbiorem randomowych odjazdów. Wzrastająca samoświadomość muzyków Rip Rig & Panic, która uchroniła „I Am Cold” przed przeistoczeniem się w chaotyczny zlepek inspiracji, przypadła na moment, gdy do składu grupy dołączył Don Cherry. Tym samym ich ukłon w stronę tradycji jazzu doczekał się sprzężenia zwrotnego, a twórczość należnego miejsca w historii gatunku. Muzyka Rip Rig & Panic stanowiła więc już wtedy nie tylko naturalny punkt wyjścia dla przyszłej kariery Cherry, ale i pozostawała hybrydą wszystkich tych elementów, które później były składową trip-hopu (jazz, soul, funk oraz uliczna mądrość i poszanowanie dla tradycji czarnej muzyki).

Tyle że wciąż brakowało im tego najważniejszego, wywrotowego elementu, który decydował o sukcesie muzycznym, kulturowym i społecznym debiutu Cherry i Bristol Soundu – hip-hopu, tkwiącego wtedy wciąż jeszcze w murzyńskich gettach Ameryki. Rip Rig & Panic funkcjonowali więc gdzieś na obrzeżach brytyjskiego obiegu popkulturowego, niezdolni do zaistnienia w powszechnej świadomości, którą zawładnął rozszalały new-pop, tworzony zresztą przez takich jak Sager i Smith byłych post-punkowców, odreagowujących punkową ascezę barokowym rozbuchaniem. Zresztą Rip Rig & Panic na swoim ostatnim krążku, wydanym w 1983 roku „Attitude”, mocno spuścili z tonu, decydując się na znaczne uproszczenie brzmieniowych i kompozycyjnych eksperymentów z „I Am Cold”. Na plan pierwszy wysunęła się Neneh Cherry, przydając kompozycjom Rip Rig & Panic mocno popowego sznytu, które przy całym swoim rozpieprzeniu (instrumentalne wtręty a la Nino Rota, klezmerskie odjazdy, smooth jazz Matt Bianco) straciły nieco na uroku i oryginalności. Rozpad grupy oznaczał de facto koniec karier Sagera i Smitha (mimo jednorazowej próby reinkarnacji RRP pod szyldem Float Up CP), ale i nowy początek dla Cherry. Po rozstaniu ze Smithem Neneh przeniosła się do Bristolu i zafascynowana rozkwitającym amerykańskim hip-hopem oraz raczkującą sceną lokalną, nagrała „Raw Like Sushi” – wydany w 1989 roku album, który stanowił jedną z pierwszych prób adaptacji tego gatunku na brytyjskim gruncie.

Wyprodukowany przez przyszłego małżonka Cherry, Camerona McVeya, i Tima Simenona z Bomb The Bass, megahit „Buffallo Stance” wystrzelił ją na szczyt list przebojów w kraju i za granicą. Szybciutko przyszyto jej łatkę czarnej wersji Madonny, tyle że – jak się okazało – mocno na wyrost. Cherry pomimo huraganowego startu nie tylko nie zagroziła nigdy pozycji Ciccone, ale i nie powtórzyła sukcesu debiutu, odgrywając w dwóch kolejnych dekadach drugoplanową rolę, pomimo hitów w stylu „7 Seconds” czy „Woman” oraz featuringów u Pulp, Gorillaz czy Petera Gabriela. Jeśli już z kimś ją porównywać przez pryzmat debiutu, to raczej z M.I.A., dla której w pewnym sensie była pierwowzorem – obie pochodziły „z zewnątrz”, obie w ten czy inny sposób ucieleśniały głos sumienia brytyjskiego społeczeństwa, stosując podobną, bojową retorykę (M.I.A. bardziej, Cherry mniej) i obie w krótkim czasie stały się ikonami brytyjskiego „getta”. Wkrótce Cherry otoczyła matczyną opieką kolegów i koleżanki z Wild Bunch – Mushroom, Del Naja i Nellee Hooper już i tak udzielali się na jej debiucie – niemal siłą zmuszając ich do wejścia do studia i zarejestrowania materiału, który sama w jakiejś tam mierze pomogła aranżować i który później znalazł się na „Blue Lines”. Jeśli debiut Neneh stanowił rozszerzenie wizji Rip Rig & Panic o nowy element (hip-hop), to naturalną kontynuacją „Raw Like Sushi” było właśnie „Blue Lines”, na którym Massive Attack sklamrowali klasykę czarnej muzyki i hip-hop, wykorzystując oszałamiające możliwości, jakie dawał sampling. Tym samym cel, jaki przyświecał Rip Rig & Panic i Massive Attack był tak naprawdę identyczny, nawet jeśli sposób realizacji etosu DIY różnił się diametralnie. Chodziło przecież o przetworzenie dorobku kulturowego poprzednich pokoleń, bez względu na podziały kulturowe, społeczne czy rasowe i wzbogacenie go o zakorzeniony w „tu i teraz” element autorski. A tego rodzaju próby mają to do siebie, że bez względu na stopień dziejowej doniosłości jakoś nie chcą się dezaktualizować.

Łukasz Błaszczyk (7 kwietnia 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: M
[5 sierpnia 2010]
Przesłuchałem tą płytę i mam mieszane uczucia, co prawda mi się podoba ale nie wiem czy przez to, że jest szczególnie dobra, czy przez to, że jest ciekawym połączeniem postpunka z bluesem, soulem i jazzem.
Gość: insidejoker
[16 kwietnia 2010]
no to na tej samej zasadzie możemy mówić że AR Kane połączył dream pop z trip-hopem.
marta s
[9 kwietnia 2010]
że jej kopią = że jest kopią. naprawdę, te okienka shoutboksowe są błędo-/literówkogenne.
marta s
[9 kwietnia 2010]
Nawiasem mówiąc, masz genialny timing z tym tekstem. wczoraj opublikowano wywiad z m.i.a., w którym coś tam gada na Ke$hę, że jej kopią Uffie i na Gagę, że jej kopią (m.in.)... M.I.A. (co prawda tego porówniania nie bardzo rozumiem, chyba że Maya słyszała wyłącznie ten singiel Wale'a z ficzeringiem Gagi, który właśnie wprost miał nawiązywać do "Paper Planes"; whatever). W każdym razie chwilę później na I Love Music wywiązała się dyskusja, w której między innymi zaczęto odrobinę szydzić z M.I.A. i układać litanię artystów, z których dość, ekshm, mocno czerpie M.I.A. No i dopiero gdzieś na wysokości trzystetnego posta ktoś się zreflektował, że halo, proszę państwa, NENEH CHERRY, a "Buffalo Stance" wizualnie (zresztą nie tylko) = sto procent M.I.A., sto procent "Boyz".
błaszczyk
[8 kwietnia 2010]
Dzięki, Marto! A w ogóle jeszcze a propos tego śmiesznego występu MIA na jakiejś tam gali (Grammy? nie pamiętam), gdy pojawiła się na scenie na pięć sekund przed porodem w tym czymś, co wyglądało jak piłka, przypomniało mi się, że Neneh też swego czasu wzbudziła sensację gibiąc się do Buffalo Stance w Top Of The Pops, będąc w zaawansowanej ciąży. Kobiety ze stali. Link:
http://www.youtube.com/watch?v=ToNvjTrNlL8
marta s
[8 kwietnia 2010]
jezu, Rip Rig, oczywiście, literówa
marta s
[8 kwietnia 2010]
Dopiero teraz znalazłam czas na przeczytanie tego tekstu. Świetny, naprawdę. Porównanie Neneh Cherry z M.I.A. rewelacyjne, zdecydowanie Rig Rig było dla Neneh równie radykalnym początkiem co mixtape Mai z Diplo. Potem obie wyraźnie poszły w kierunku melodii, pielęgnując przy okazji uliczny etos i mit "kulturowego gościa".

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także