Robert Palmer

Clues

Okładka Robert Palmer  - Clues

[Island ; 1980 ]

Pamiętam, że kiedy Robert Palmer zmarł w 2003 roku, „Przekrój” w rubryce in memoriam podsumował jego karierę podobnymi słowami: pomimo wielu przebojów, żaden z albumów Palmera nie był dziełem jako całość – dlatego najpopularniejszymi płytami muzyka pozostają składanki. Zapewne i czytający moje słowa, być może nawet pozostali redaktorzy serwisu, zachodzą w głowę, skąd też pomysł, by króla AORu umieszczać w dziale „Klasyka” Screenagers. Nie dziwota – Robert Palmer, zarabiając kilka milionów dolarów na sprzedaży singla „Addicted To Love”, towarzyszącego albumu i serii odcinających-kupony-od-sławy teledysków, w zbiorowej świadomości pogrzebał swój wizerunek „artysty”, „wielkiej nadziei białych”, „koncertowej bestii” itp. Pamiętam też, jak w audycji Piotra Kaczkowskiego jeden ze słuchaczy napisał: „Palmer nie będzie w Niebie najbardziej znanym muzykiem, ale na pewno będzie najlepiej ubranym”. Zresztą, „Riptide” z ’85 roku to nie był zły album – może czasy były złe? Więcej: „Riptide” to satysfakcjonujący album na pograniczu power-popu i kiczu, a „Addicted To Love” to doskonała piosenka. Palmera pogrzebano więc za życia; stał się ofiarą masowego mordu na pozerskich, plastikowych „eighties” spod znaku MTV. Razem z nim przepadło kilku innych wartościowych wykonawców i cała rzesza takich, których twórczość istotnie nie zasłużyła na litość.

Z Palmerem, czy jego przeciwnicy chcą, czy nie, sprawa była (jest) jednak wiele trudniejsza. Robert Palmer przede wszystkim nie urodził się dzieckiem epoki, która uczyniła go sławnym. Komercyjny sukces odniósł mając 36 lat, w wieku dla MTV zdaje się przedemerytalnym, a przecież na scenie funkcjonował i nagrywał od początku lat 70. Był Palmer także kompetentnym autorem – tekstów i muzyki, multiinstrumentalistą, aranżerem i producentem swoich nagrań. Słowem: nie pasował do wizerunku jednorazowej gwiazdki pop, jaki szykowała mu historia – zbyt ukształtowaną miał muzyczną osobowość, zbyt był niezależny i samodzielny (nawet nagrywając covery, których w jego dyskografii więcej niż wiele; bo nie czuć w nich beznamiętnego koniunkturalizmu – przeciwnie, Palmer nagrywał je, tak myślę, dla własnej satysfakcji, dla „przyjemności”. Filozofię tę wyniósł zapewne z lat 70., z czasów rozimprowizowanych koncertów dla studenckiej publiczności).

Był rok 1974, kiedy, po trzech albumach, Robert Palmer rozstał się z blues rockowym zespołem Vinegar Joe. Choć ten zawiódł pokładane w nim przez szefów labelu Islands nadzieje, wytwórnia podpisała solowy kontrakt z gitarzysta i wokalistą, Palmerem, albo też z jego urodą i komercyjną stylistyką. Miał bowiem piosenkarz zostać ogłoszony „wielką nadzieją białych” soulowej sceny. I rzeczywiście: jeśli można przypisać Roberta Palmera do jakiejś muzycznej kategorii, „soul” wydaje się najodpowiedniejszą. Albo po prostu jakiekolwiek czarne brzmienie (wówczas tak przecież popularne za sprawą Marvina Gaye, czy Steviego Wondera) było bliskie sercu muzyka. O ile więc pierwsza płyta zdawała się jeszcze stylistycznie jednorodna (wyluzowany rhythm & blues, do którego zagrania zaangażowano muzyków Little Feat), na następnych spektrum zainteresowań Palmera rozciągało się na kolejne gatunki, mieszając ze sobą rock’n’roll, soul, reggae i zwłaszcza tradycyjną muzykę karaibską. W ten sposób Robert dryfował coraz pewniej (i zupełnie świadomie) w stronę przystępnych piosenek dla radia. Single z kolejnych płyt zajmowały coraz wyższe miejsca w zestawieniach, ale powiedzieć trzeba otwarcie, że w kategorii „pop” stanowiły ledwie wagę kogucią. I znów Robert Palmer, tym razem „na swoim”, zawodził szefów Islands (dlaczego płyta „Pressure Drop” z 1975 roku nie została przebojem, pozostaje dla mnie zagadką). Wśród eklektycznego zbioru dźwięków, które proponował aż do swojego piątego albumu, być może pojawiały się drobne, ulotne elektroniczne akcenty, jednak nie mogły one zapowiadać fikołka kariery, który w 1980 roku przydarzył się muzykowi. W tym miejscu dochodzimy do, literalnie, clue programu – w swoim domu na Bahamach Robert Palmer pracował nad szóstym albumem, zatytułowanym – a jakże – „Clues”.

Do współpracy zaproszono kilku muzyków sesyjnych, wśród nich zaskakujących gości: Chrisa Frantza (z Talking Heads), Andy’ego Frasera (z Free) i Gary’ego Numana (z kariery solowej). Oczywiście sama obecność Numana nie świadczyła jeszcze o flircie z nową falą, a skromny występ Frantza (zagrał na basowym bębnie w otwierającym album „Looking For Clues”) można by potraktować jako rewanż za udział Palmera w nagrywaniu „Remain In Light” (a może było odwrotnie? Który album został nagrany wcześniej? Tak czy inaczej, mało kto wie, że król AORu zagrał na instrumentach perkusyjnych u Talking Heads). Zapewne, dopiero kiedy płyta trafiła do sklepów, dotychczasowi fani artysty, bujający się do rytmu „Every Kinda People” (zresztą utworu napisanego przez Frasera), zrozumieli czego zwiastunem były dochodzące z New Providence sygnały – Robert Palmer nagrał synth-popowy, obskurny album nowo-falowych piosenek.

I znów, zakwalifikować Palmera w ten sposób, to zbanalizować, rozumować w kategoriach singlowego sukcesu, metodologii MTV. Być może tak było prościej. Niemniej jednak, Robert istotnie posłużył się środkami wyrazu, których dostarczyła mu epoka. Przede wszystkim skorzystał z dobrodziejstwa/przekleństwa syntezatorów. Zastanawiam się, co stało za takim, z pozoru zupełnie od czapy, posunięciem? Po pierwsze: nowo-falowa wiarygodność to ostatnie, co posiadał soulowy blondynek, klasyczny „ladies man”; po drugie: nikt z prekursorów syntetycznego popu nie sądził chyba, że w jego duchu nagrać można album przesiąknięty bluesem, rock’n’rollem i (wciąż) brzmieniem marimby i egzotycznej tradycji. Zmiany były wpisane w karierę Roberta Palmera od początku, jednak ta dokonana przy okazji „Clues” wydaje się najbardziej zaskakująca, najdrastyczniejsza. Po kilku wstępnych trzaskach winylowej płyty na prawym kanale pojawia się pokręcony riff syntezatora, napędzany prostym, tanecznym rytmem perkusji. We wkładce do kompilacji „Addictions. Volume I”, Robert wspominał początki tego quasi-tytułowego utworu, zrodzonego z eksperymentów na prototypowym sekwencerze, utworu z enigmatycznym, lekko paranoicznym tekstem. Unisono z syntezatorem gra tłumiona gitara, i choć w pierwszej chwili wydaje się, że gra to samo, wtręty na lewym kanale jeszcze bardziej komplikują przewodni motyw „Looking For Clues”, na którym oparta cała piosenka. Ale to szaleńcze połączenie – balansujące na granicy autoparodii, okraszone w środku solem ksylofonu (albo syntezatora imitującego ksylofon – bez znaczenia, ważne, że w teledysku pomniejszony Palmer grał solo skacząc po sztabkach zabawkowego instrumentu…). I jest jeszcze autor całego zamieszania, falsetem śpiewający:

It’s crazy but I’m frightened by the sound of the telephone, oh yeah

I’m worried that the caller might have awful news, oh my

Drugim znanym utworem pochodzącym z „Clues” jest „Johnny And Mary” (którego fatalną wersję grało swego czasu Placebo). To pozornie archaicznie brzmiąca ballada w klimacie new romantic, ale kiedy w drugiej zwrotce aranż zagęszcza się, Robert sprytnie przywołuje odległe echa wcześniejszej twórczości i na mile oddala się od wąskiego przedziału epigonów Japan. Aranż zresztą jest jednym z wyróżników albumu – to, co w pierwszej chwili brzmi płasko i surowo, przesterowane gitary i wszechobecne syntezatory, okazuje się ledwie punktem wyjścia dla dokładnie przemyślanej, eklektycznej konstrukcji. Obok dwóch singli są tu bowiem utwory przedziwne, oddzielone minimalnymi przerwami (lub wypływające jeden z drugiego). Chwytliwe „Sulky Girl” brzmi, jak standard lat 60. przepuszczony przez sampler, „Woke Up Laughing” to klasyczny, karaibski Palmer; jest też „Not A Second Time” Lennona i McCartneya i, przypominające pod względem budowy soulowe „Fine Time” z „Pressure Drop”, „Found You Now”, które w wyluzowany sposób wieńczy nerwową, elektroniczną płytę. Być może najważniejszym utworem jest jednak „I Dream Of Wires” Gary’ego Numana, nagrana z towarzyszeniem samego autora wersja, będąca fuzją tanecznej rytmiki i epickiego nastroju z płyt… Petera Gabriela może?

„Clues” kipiała więc inspiracjami; nie tyle tworzyła nową jakość, co łączyła style pozornie nie dające się połączyć – to firmowy znak Palmera. Była też płytą mainstreamu, płytą, która choć w momencie premiery nie zrobiła oszałamiającej kariery, doczekała się pewnego uznania w oczach zarówno fanów, jak i krytyków. W końcu: była jedną z ciekawszych (być może też jedną z lepszych?) płyt lat 80. Paradoksalnie, przy wszystkich tych superlatywach, nie zamierzam nawet sugerować nazwania jej arcydziełem. To nie znaczy, że jest gorsza niż niektóre rzeczywiste „arcydzieła” epoki. Ale oczywiście aspekt historyczny, jej świeżość… Nie, „Clues” nie można nazwać arcydziełem, bo też Palmer nie miał ambicji tworzenia takiego. Jakościowo jego szósty album nie ustępuje najlepszym produkcjom 1980 roku, i tego będę się trzymał, bez szafowania niebezpiecznym mianem „arcydzieła”.

5 lat później ten sam muzyk zaszturmował listy przebojów i, aż do samego końca, zmieniał konwencje, mieszał style – poruszał się nie tymi drogami, które mogły zrobić z niego artystę wpływowego, ale tymi, które eksplorował z potrzeby dobrego smaku. „Riptide” zdawał się ostatnim jego ważnym i ostatnim naprawdę dobrym albumem – do tego momentu ów smak i wysublimowany gust zdawały się być nietknięte. A potem przyszły lata 90.

W końcu, niedługo przed śmiercią, w oczach krytyki zrehabilitował się płytą surowych, bluesowych standardów. Ale było już za późno na powrót do dawnego wizerunku – tego wyluzowanego z czasów „Pressure Drop”, czy eksperymentalnego z okresu „Clues”. Zapamiętałem „przekrojową” charakterystykę Roberta Palmera, nie dlatego, że mijała się z prawdą – istotnie, dziś najpopularniejszymi jego pozycjami są kompilacje – ale dlatego, że w swej ocenie była wysoce niesprawiedliwa: więcej niż jeden album Roberta Palmera jest całościowym dziełem, a poznawanie tego ciekawego dorobku można zacząć właśnie od „Clues”.

Paweł Sajewicz (1 sierpnia 2007)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Jon
[29 kwietnia 2018]
https://acertainbooster.blogspot.com/2017/11/robert-palmer-riptide.html
Gość: ps nzlg
[25 stycznia 2016]
boję się sprawdzać co tu naplotłem 9 lat temu :| no, w każdym razie jedno jest pewne - moja miłość do RP nie wygasła. thx! <3
Gość: Michał
[23 stycznia 2016]
Świetna recenzja!
Nie da się lepiej ująć charakteru twórczości Roberta Palmera niż Pan to zrobił.
Brawo - szkoda, że muzyka RP jest trochę zapomniana, ale kto ma słuchać to słucha, i zna tę magię, a to jest najważniejsze.

Pozdrawiam

Michał

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także