Patti Smith Group
Easter
[Arista ; 1978]
Nikt, prócz autora, nie lubi wstępów. Jednak, by ustalić kilka faktów, muszę posłużyć się tą kontrowersyjną formą.
Parę lat temu, popełniłem byłem kilka muzycznych felietonów przeznaczonych do umieszczenia na własnym blogu (tak, tak właśnie). Felietony dedykowane były amerykańskiemu rockowi – z kategorii tych niezależnych, podszytych folkiem (doprawdy, trzeba sporo autodystansu, żeby tak napisać); szata graficzna bloga była brązowa. Zawsze zdawało mi się, że brązowy to najlepszy kolor dla płyt nurtu americana – ot, wrażenie, zupełnie subiektywne – znalazła się jednak pewna dziewczyna, czytelniczka, która uznała, że brązowy w takim wydaniu „jest boski” i tym samym utwierdziła mnie w przekonaniu, że istnieje mitologia, metafizyczna strona brązowej-amerykańskiej muzyki. Cóż, to jedna z tych chwil, kiedy należy sobie uświadomić, jak bardzo wyobrażenia o pewnych sprawach są po prostu wyobrażeniami. Tych kilka strof pod spodem, to uzupełnione marudzenie z 6. i 7. czerwca 2005 roku, w którym autor stara się, by jego słowa brzmiały brązowo, a czytelnik i tak ma prawo do własnej palety barw.
6 czerwca 2005
Z nabożną czcią w rękach trzymam niewielkie pudełeczko, co kryje w sobie małe dzieło sztuki. Patti Smith Group „Easter”. I znowu to nie przypadek. Jeśli wczoraj był wykolejeniec Morrison, dziś wulgarna Patti staje się koniecznością. Takie są niebezpieczne związki między nią a Jimem. Kiedy Patti Smith wstrząsnęła rynkiem, wokalista The Doors od czterech lat nie żył. Nie przeszkodziło to zbuntowanej matce punk rocka, zostać jego najznamienitszą spadkobierczynią. Nowym głosem poezji w służbie muzyki. Ha!
Z nabożną czcią trzymam w rękach „Easter”. 1978. Gdyby nie kierowała go w stronę niewygolonej pachy, z okładki Patti łypałaby na mnie wyzywającym okiem. Jej fryzurze daleko do stanu uczesania. Patti ma na sobie część kobiecej garderoby, której nie jestem w stanie nazwać. Może "koszulka na ramiączkach"? Wypłowiała. Jednak nie koszulka, ani pacha, ani żadna część artystki nie przykuwa mojego spojrzenia, tak jak to, co z jej niechlujną osobą koresponduje – tło. Jak sądzicie, jakiego jest koloru? A czy wiecie, co znajdziemy wewnątrz pudełeczka, po wewnętrznej stronie okładki? Oczywiście zdjęcie: łopocząca na wietrze, czarno-brązowa i postrzępiona flaga USA. „In heart I am an American artist”, krzyczy Patti i nie ma tym żadnego nacjonalizmu, żadnej polityki. To jest właśnie jej brązowy. Taki sam jak na okładce „To The Field” Steve'a von Tilla. Taki jak brązy i żółcie u Bonniego „Prince’a” Billy’ego. Taki jak u Neila Younga, a w końcu taki jak na okładce parszywego „Golden Rock Classics: Bob Dylan”, które spoczywa gdzieś wśród moich płyt. „In heart I am an american artist”. (…)
7 czerwca 2005
Po tym jak wczoraj zrobiłem z Patti Smith pretekst, dziś muszę potraktować ją odrobinę poważniej.
Poważnie czy nie, fakt jest faktem: zamiast okiem, Patti łypie na mnie nieogoloną pachą. Cholera, przyznam się. Pacha miała niebagatelny wpływ na mój wybór tego albumu. Jasne, „Because The Night” i „Ghost Dance” też były ważnymi elementami, ale to właśnie wulgarna anatomia kusiła mnie najbardziej. Wbrew pozorom nie przeczę sam sobie. Brązowe tło to była rzecz ideologii. Nieogolona pacha jest intrygującym czynnikiem fizjologicznym. Myślę, że ona jest w pewien sposób centralnym punktem tej płyty. Na „Easter” bowiem, Patti jest często wulgarna i wyzywająca tak jak jej pacha, ale też nigdy nie staje się odpychająca. I pacha też nie odpycha. Intryguje raczej.
W pierwszym „Till Victory” pacha jest jeszcze całkiem nieźle zakamuflowana. To są raczej wyznania poetki patriotki, nie nacjonalistycznej suki (przepraszam wszystkie nacjonalistyczne suki, które właśnie obrażam), ale patriotki. Bardziej ujawni się natomiast w kolejnym „Space Monkey”. Muzyczna prostota: gitara charczy, hammond bulgocze. Skąd jednak Patti ma w sobie tyle siły, żeby każde słowo akcentować tak, jakby chciała mnie opluć?
Na tle przyjemnie bujającej „Małpki” singlowe „Because The Night” to popowy hymn, ale być może właśnie tutaj, właśnie wśród słów skandowanego refrenu poetka jest najbliżej tradycyjnie rozumianej poetyckiej subtelności. Podobnie jest z etnicznym, tyleż smutnym, co urokliwym „Ghost Dance”. Z przekory czy też nie, ta najbardziej wyzywająca część „Easter” pojawi się po dwóch utworach moralnie „stabilnych”.
I haven’t fucked much with the past, but I’ve fucked plenty with the future.
Over the skin of silk are scars from the splinters of stations and walls I’ve caressed.
A stage is like each bolt of wood, like a log of Helen, is my pleasure.
I would measure the success of a night by the way by the way by the amount of piss and seed I could exude over the columns that nestled the p.a.
„Rock'n'Rollowy Czarnuch” to jest słowo-klucz.
Jimi Hendrix was a nigger.
Jesus Christ and grandma, too.
Drodzy humaniści, oto jest „neo-modernistyczny” etos „artysty wyklętego”. Jimi Hendrix nie był czarnuchem „bo był czarnuchem”. Hendrix był czarnuchem, bo zdarzało mu się gwałcić na scenie gitarę. Patti mówi, że Jezus to też czarnuch. Sobie współczesnym wydał się mało poprawny politycznie, więc Go ukrzyżowali. Boga w tym nie ma; mogę się zgodzić lub nie, ale muszę przyznać, że Smith ma swój punkt widzenia. Sama Patti też jest czarnuchem, a jako taki ma już głęboko w dupie co myślimy o jej nieogolonych pachach. Dlatego pokazuje nam jedną. Nie jest na tyle pretensjonalna, żeby rzucić z okładki wyświechtane „pieprze cię”.
...A tych, którzy zdali próbę (czytaj: nie poczuli się zdegustowani) i otworzyli pudełko, czekała sowita nagroda w postaci przedostatniego na płycie „25th Floor” oraz cytatu:
2Tym 4,7 I have fought a good fight, I have finished my course...
Komentarze
[19 stycznia 2019]
[23 września 2015]
[21 września 2015]