Blondie

Parallel Lines

Okładka Blondie - Parallel Lines

[Chrysalis; wrzesień 1978]

Jak grom z jasnego nieba strzeliła w Polskę informacja, że na dniach występ Blondie. We mnie przynajmniej. Śmiejcie się, śmiejcie, zresztą niektóre dzienniki już podchwyciły temat zamieszczając w celu zniesmaczenia czytelników monstrualnej wielkości zbliżenia babci Debbie. A ja poważnie pytam: czemu nie? Choć nie chciało mi się nawet rzucać uchem na ich powrotowe płyty, z koncertem to przecież zupełnie inna rozmowa! Zobaczyć taką legendę, jeden z ulubionych zespołów, zobaczyć frontwoman wszechczasów, sprawdzić ile szpanu zostało Jimmy’emu Destri i czy Clem Burke jeszcze choć trochę wymiata. Usłyszeć kilka klasycznych piosenek. Jasne że wolałbym, żeby przyjechali zreaktywowani, ponoć w niesamowitej formie Gang Of Four, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma, prawda panie Darku? Gdyby to nie było na sopockim festiwalu, to kto wie? Niech to wydarzenie będzie pretekstem, żeby odświeżyć dorobek Blondie. Wydaje się, że czasach, kiedy wychodzi wciąż dużo niezłych, sporo dobrych, ale prawie zero genialnych płyt, naprawdę warto odłożyć nowe pozycje na jakiś tydzień na bok i przypomnieć sobie jedną z najchlubniejszych kart w historii muzyki nowojorskiej.

I saw you standing on the corner/ You looked so big and fine/ I really wanted to go out with you/ So when you smiled, I laid my heart on the line”. Tak się to wszystko zaczęło. Był rok 1976 i pośród eksplodującej wówczas sceny punkowej za Oceanem byli również i oni. Choć nie tak radykalni i zdeterminowani jak reszta im współczesnych, jako jedni z nielicznych punkowców posiadający w składzie regularnego klawiszowca, czerpiący z dorobku dziewczęcych grup popowych lat sześćdziesiątych (w jednej z nich udzielała się Harry już dekadę przed Blondie), stali się naturalną częścią tego nurtu, z miejsca wyrastając na najbardziej stylowy zespół swoich czasów. Ten debiut był jeszcze nieco naiwny, jeszcze bardziej zapatrzony w przeszłość niż przepychający się łokciami do przodu. Z trzonem w postaci cytowanego wcześniej singla „X-Offender”, gdzie Debbie Harry w zmysłowo wypowiedzianych na początku słowach zawiera właściwie clue płyty. Utwór zapoczątkował zresztą tradycję otwierania przez Blondie albumów od mocnego uderzenia, bo z identycznym wykopem rozpoczynał się wydany rok później „Plastic Letters”. „Fan Mail” równało się ostatecznemu przechyleniu szali z estetyki beztroskich lat sześćdziesiątych na korzyść pełnowymiarowego nowofalowego brzmienia i rasowej produkcji. Wokalny popis Harry, doskonałe solówki: klawiszowa i gitarowa, oczywiście oprócz tego sama motoryczna, znakomita kompozycja, wszystko zawarte w niecałych trzech minutach – zaryzykuję, że to dopiero w tym utworze w pełni zrodziło się to „właściwe” Blondie. Cały album był jeszcze minimalnie nierówny, ale przyniósł zespołowi pierwszy wielki przebój – cover francuskiej piosenki „Denis” oraz jeden mniejszy – „I’m Always Touched By Your Presence, Dear”, a dodatkowo choćby bujające, kipiące energią „I Didn’t Have The Nerve To Say No”. Które już były zapowiedzią czegoś wielkiego.

Do tego potrzebowali jednak zmiany producenta. Osobę Mike’a Chapmana, który swoimi pomysłami miał wynieść ich na szczyt, początkowo przyjęli z niecodziennym chłodem. Nie mieli do niego zaufania. Nie potrafili też zaakceptować jego metod pracy w studio. Do tego w zespole pojawiły się napięcia. Jak stwierdził po latach sam zainteresowany, dopiero to co zrobił z „Heart Of Glass” przełamało lody. To był utwór, który Chris Stein i Debbie Harry dopieszczali przez lata, rejestrowali kolejne jego wersje pod różnymi tytułami, trzymali cierpliwie czekając na odpowiedni moment. A ten nadszedł gdy do „Once I Had A Love” dobrał się Chapman właśnie. Podążając w kierunku wyznaczonym przez aktualną fascynację zespołu muzyką dyskotekową, wyprodukował prawie sześciominutowy, nieśmiertelny, tętniący żarliwym groove’em parkietowy klasyk. I jak to często w takich przypadkach bywa, szlagier przyniósł Blondie światową sławę, ale jednocześnie nieco pogardliwą (choć oczywiście mylną!) etykietkę zespołu disco (sic!). Tymczasem album, którego był zwiastunem, miał zająć miejsce w klasyce muzyki, nie wiem: punkowej? nowofalowej? rockowej? Chyba po prostu muzyki.

„Parallel Lines” to cała seria strzałów w dziesiątkę, płyta bez jednego chociażby najmniejszego uchybienia. Począwszy od wystrzeliwującego otwarcia wykonaniem utworu Jacka Lee „Hanging On The Telephone”, aż po finałowy „Just Go Away” ze zwalającym z nóg riffem, Blondie jadą przed siebie prezentując polot i kunszt songwriterski, udowadniając kompletność i wielkie umiejętności całego składu i porywając fantastyczną melodyjnością każdej piosenki. Po prostu wychodzi im tu wszystko. Czy to kolejne spojrzenia na lata sześćdziesiąte w „Pretty Baby” lub „Sunday Girl”, czy zabijający motoryką i stopniowym narastaniem, niesamowicie barwny instrumentalnie, ocierający się o kolektywny jam „I Know But I Don’t Know”, czy punkujące wymiatacze typu wspomniany opener i „Will Anything Happen”. No i wspomniana kompletność. Wyłączając perkusistę cała pozostała piątka tu komponuje. Harry ma udział w pięciu utworach, a fenomenalne zamknięcie w postaci „Just Go Away” to wyłącznie jej zasługa. Chris Stein tyle samo, bo, jak przystało na lidera, nie może zostawać w tyle. Klawiszowiec Destri ma wkład w „Picture This” i sam dorzuca nowofalowe „11:59”. Jakby tego było mało, nawet gitarzysta Frank Infante i basista Nigel Harrison dopisują po jednym kawałku na swoje konta.

Za najistotniejszy artystycznie fragment tej płyty, a być może i całej kariery Blondie należy jednak uznać track czwarty. Steinowskie „Fade Away And Radiate” miażdży niczym walec drogowy. Choć nie przypomina żadnej innej kompozycji z tej płyty, ba, żadnej innej piosenki Blondie i jest utworem z aspiracjami niemal progresywnymi! Sam keyboardowy, posępny wstęp połączony z monumentalnymi, miarowymi uderzeniami bębnów jest już nieprzeciętnie emocjonujący. Wejście Debbie w połowie pierwszej minuty przepuszcza przez kark mrowisko, a chwilę potem, przynajmniej tym z co zdrowszymi uszami, drugie, bo do wkroczenia przygotowuje się zapatrzony wówczas w nowojorską scenę Robert Fripp. Tylko sygnalizuje swoją obecność, aż do końcówki drugiej minuty kiedy to iście hardrockowym wejściem gitary zachęca do zrywu refren: „beams become my dream/ my dream is on the screen”. Minutę później gra jeszcze króciutkie, ale zupełnie magiczne solo, po czym pozwala dla rozładowania patosu oddalić się utworowi w stronę... reggae! Wciągające. Pełne napięcia. Fascynujące. Po prostu jeden z tych fragmentów muzyki, dla których Bóg wyposażył ludzi w uszy.

Po takiej płycie nie mogło nastąpić nic poza zjazdem formy. Szczęśliwie dla Blondie, ich wysoki lot przeciągnął się jeszcze o rok. „Eat To The Beat” z 1979 nie był wprawdzie już tak bezbłędnym albumem jak jego poprzednik, nie można mieć jednak odmówić mu bycia kolejnym zbiorem piosenek najwyżej jakości. „Dreaming” to jeden z najlepszych openerów ery punk, z melodią, za której możliwość zaśpiewania prawdopodobnie pozabijałyby się Agneta z Fridą i niszczycielską, najefektowniejszą w karierze partią perkusji Burke’a. „Atomic” z kolei stał się kolejnym przekleństwem zespołu i dziś jest pewnie lepiej kojarzony z reklamówką Coca-Coli niż z twarzą Debbie. W kategorii reggae „Die Young Stay Pretty” (którego, mam nadzieję, dziś nie wykonują już na żywo z oczywistych względów) jedną ręką bez trzymanki radzi sobie z późniejszym „The Tide Is High”. Było nawet miejsce na najprawdziwszą kołysankę, „Sound-A-Sleep”. Wraz z „Living In The Real World” zaś kończył się ostatni prawdziwie ważny album Blondie. Sam zespół, zupełnie jakby miał tego świadomość, po wykrzyczanym „one! two! three! four!” wymiata tu jak żadnym innym kawałku. Wyrzuca z siebie resztki energii, wypruwa się po raz ostatni. Udaje się. Przechodzi do historii.

Kuba Ambrożewski (15 sierpnia 2005)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także