The Jesus And Mary Chain

Psychocandy

Okładka The Jesus And Mary Chain - Psychocandy

[Blanco Y Negro; listopad 1985]

Niezależnie od tego jak skromna jest Twoja kolekcja kompaktów, również i w niej musi znajdować się album, którego nie byłoby w tej formie bez The Jesus And Mary Chain. Powstały w 1984 roku w Glasgow zespół zyskał natychmiastowy rozgłos. Ówczesne koncerty trwały po kilkanaście minut i przeistaczały się w regularne rozróby, a niepowtarzalne brzmienie i styl bycia zespołu elektryzowały i jednoczyły wszystkich wrogów new romantic. To Jim i William Reid byli pierwszymi braćmi, którzy trafili pod skrzydła Alana McGee i jego Creation Records, wtedy zupełnie raczkującego jeszcze labelu. Zamieszania narobił już pierwszy singiel, „Upside Down”. Przester i łomot w połączeniu z beachboysowską melodią – to zwiastowało całkowicie nową jakość. Rok później nadzieje stały się faktem – debiut The Jesus And Mary Chain istotnie zmienił oblicze rocka.

Paradoksalnie, epka „Psychocandy” byłaby pewnie tak samo ważna jak longplay. Po dwóch pierwszych kawałkach dalsze to już głównie wariacje na ich temat. Nierzadko wręcz autoplagiaty. Główne różnice na linii „Just Like Honey” – „Cut Dead”, „Taste Of Cindy” – „You Trip Me Up” czy „Some Candy Talking” – „Sowing Seeds” tkwią bowiem w tytułach. Perkusista Bobby Gillespie (tak, to on) zna raptem dwie figury – szybką (bum – bum – bum – bum bum bum) i wolną (bum – bum bum). Dialog między gitarami braci Reid nie istnieje. Cieszymy się, kiedy jedna dla odpoczynku gra jakiś motyw. W końcu nawet najbardziej fascynujący odgłos tnącej drzewo piły elektrycznej kiedyś nasyca.

Oblicza tej płyty są dwa: „psycho” i „candy”. Pierwsze masakruje ekstremalnie przesterowaną ścianą gitarowych pisków, jednym wielkim sprzężeniem, gdzie nie ma mowy o jakimkolwiek modulowaniu melodii. To jest twarz tego albumu spocona, schlana na amen i ledwie dostrzegalna w gęstej chmurze papierosowego dymu. Wychodząca ze swojego podziemia kiedy zajdzie słońce. Przyodziana w czarne skórzane buty i czarną skórzaną kurtkę. Pędząca ze śmiertelną prędkością po autostradzie czarnym motocyklem. Chwilami sfrustrowana, ale pełna samouwielbienia i arogancji. Drugie oblicze to leniwe, wymruczane, narkotyczne kołysanki. „Psychocandy” ze źrenicami o nienaturalnym rozmiarze uganiające się dziewczynami, które nie chcą dać tego, co mają najlepsze, choć tak ładnie się je o to prosi. Give me some of your stuff. I want your candy. I want your candy.

Najlepiej znanym fragmentem „Psychocandy” pozostaje otwarcie płyty. Już samo monumentalne wkroczenie bębnów przepuszcza przez plecy mrowisko, natomiast rozmarzona melodia zaśpiewana narkotycznym głosem Jima Reida to coś co wymyka się wszelkim próbom opisu. Użycie „Just Like Honey” w finale „Lost In Translation” to fakt nawet już nie dobrze znany, ale wręcz wyryty w powszechnej świadomości, pretendujący jednocześnie do absolutnej czołówki jeśli chodzi o wykorzystanie w kinie utworu nie stworzonego specjalnie na daną okazję. Zachodzi wprawdzie obawa, że opener „Psychocandy” za kilka lat będzie kojarzony głównie z tą epizodyczną rolą, do której został powołany 18 lat po swoich narodzinach, podobnie jak „Where Is My Mind” Pixies czy „The Killing Moon” Echo & The Bunnymen, ale widocznie pewne ofiary muszą tu być poniesione.

Dla lat osiemdziesiątych debiut The Jesus And Mary Chain jest prawdopodobnie tym samym, czym dla sześćdziesiątych „The Velvet Underground & Nico”. Estetyczną rewolucją i światopoglądowym nokautem. „Psychocandy” przyniosło faktyczny wstrząs w momencie premiery, wysyłając new romantic soczystym kopem na śmietnik historii i stając się z miejsca jednym ze sztandarowych, stricte gitarowych albumów dekady. Sporo źródeł doceniło go dopiero po latach, ale już w 1985 roku ślad po kilkucentymetrowym bieżniku na (czarnych skórzanych, no ba) butach Jima i Williama Reid odcisnął się w wielu miejscach. Jeśli tak perfekcyjnie antyradiowe numery „Never Understand” czy „You Trip Me Up” zameldowały się w ścisłej czołówce niejednej singlowej listy roku, to trudno wyobrazić sobie jak olbrzymim bodźcem musiał być już wtedy album dla muzycznego undergroundu.

Zresztą nadal nim jest. Nie musicie nawet grać rock’n’rolla żeby utożsamiać się z hedonistycznym manifestem, jakim jest „Psychocandy”. On sam zastąpi wszystkie czarne skórzane kurtki, których nigdy nie nosiliście, wszystkie papierosy, których nie wypaliliście i wszystkie narkotyki, których nie spróbowaliście. Wstąpicie do nielegalnego, pierwszego w historii motocyklowego klubu czarnej rebelii.

Kuba Ambrożewski (3 lipca 2005)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także