Temple Of The Dog

Temple Of The Dog

Okładka Temple Of The Dog - Temple Of The Dog

[A&M; 16 kwietnia 1991]

Temple Of The Dog to projekt grupy artystów związanych ze sceną Seattle. Ale nie taki zwyczajny projekt, będący odskocznią od codziennych zajęć, motywowany chęcią eksperymentowania i spróbowania sił w innej stylistyce. Traktowany w ten sposób może szybko zniechęcić słuchacza. Dlatego po płytę tę warto sięgnąć dopiero po uprzednim zapoznaniu się z genezą jej powstania. Wiedząc bowiem o pewnych wydarzeniach, które miały miejsce na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, można w pełni docenić przedsięwzięcie pod nazwą Temple Of The Dog i zrozumieć intencje jego twórców. Wtedy również obraz tego albumu staje się klarowny, a materiał na nim zawarty nabiera prawdziwie głębokiego wymiaru.

Cofnijmy się więc w czasie do połowy lat osiemdziesiątych. Seattle było w tamtym okresie czarną dziurą na mapie muzycznej USA. Lokalna scena nie potrafiła zrodzić artysty, który stałby się znany dalej niż kilkadziesiąt kilometrów od miasta. Zespoły koncertujące po kraju omijały jego północno-zachodni kraniec. Jeśli dodać do tego nieciekawą sytuację ekonomiczną całego regionu, nastawionego głównie na przemysł drzewny i rybołówstwo, powodującą frustrację i zniechęcenie młodych ludzi, dostajemy obraz ówczesnego muzycznego Seattle. Miasta skazanego w tej materii na niebyt. Jednak to właśnie stamtąd pochodził człowiek, który bardzo szybko stał się nadzieją muzyki rockowej. Mowa o Andrew Woodzie, wokaliście legendarnego dzisiaj zespołu Malfunkshun, który znany był w tamtym okresie jako „Landrew, the Love Child”. Podobno charyzmą dorównywał samemu Kurtowi Cobainowi, o którym rzecz jasna nikt wtedy jeszcze nie słyszał. I choć sam zespół sporo czasu spędzał w Kalifornii, a jego muzyka bliższa była raczej tradycjom glam rocka niż surowemu łomotowi spod znaku The Melvins czy U-Men, Andrew w każdej rozmowie lojalnie podkreślał swój związek ze sceną Seattle. I tak naprawdę tę odrobinę „grunge’owego” brudu dało się wyczuć podczas występów kapeli na żywo. Malfunkshun narobili sporo szumu i… rozpadli się zanim zdążyli zadebiutować longplayem (materiał zarejestrowany przy okazji kilku sesji nagraniowych z dodanymi wczesnymi demówkami został wydany kilka lat później pod tytułem „Return To Olympus”). Andrew Wood już wtedy zdał sobie sprawę, że jego przeznaczeniem jest sława, i to ta kojarzona ze stadionami pełnymi fanów. Zapatrzony w swoich idoli (jednym z nich był Freddie Mercury) postanowił rozpocząć marsz ku realizacji marzeń. Razem ze Stonem Gossardem, Jeffem Amentem (obaj później założyli Pearl Jam) oraz Brucem Fairweatherem i Gregiem Gilmorem zaczęli działalność jako Mother Love Bone. Zespół w krótkim czasie stał się lokalnym odkryciem i sukcesywnie zdobywał coraz większy rozgłos. Muzycznie można go było pod pewnymi względami porównać z gigantami zachodniego wybrzeża tamtych czasów – dostrzec można było podobieństwa do Guns n’ Roses, Aerosmith. Pobrzmiewały też echa ich idoli z lat siedemdziesiątych, głównie Led Zeppelin. Ale nad wszystkim unosił się niespokojny duch wczesnego grunge’u – gatunku, który wtedy jeszcze (i tak naprawdę nigdy) nie istniał. Niestety Andrew Wood od dłuższego już czasu był silnie uzależniony od heroiny. I kiedy pod koniec roku 1989 zapowiadało się na wielki komercyjny sukces debiutanckiego albumu „Apple”, dwa tygodnie przed jego premierą, frontman zespołu przedawkował i zmarł… W taki oto banalny sposób zakończyła się kariera muzyka, który miał być wielki, ale nie zdążył…

I want to show you something, like joy inside my heart

Seems I been living in the Temple Of The Dog

Where would I live if I were a man of golden words

Or would I live at all

Words and music - my only tools

Andrew Wood, "Man of Golden Words"

Wieść o śmierci Andrew rozeszła się po Seattle bardzo szybko. To był szok dla całej lokalnej sceny muzycznej. Oto postać, która była wzorem do naśladowania, człowiek, który potrafił wyrwać się z miejsca bez perspektyw, który zapracował na swój bilet do sukcesu, odszedł zanim jeszcze cokolwiek osiągnął. Najbardziej bolesne były jednak dla wszystkich tragiczne okoliczności jego śmierci. W Seattle brali wszyscy, a złośliwi mówili wręcz, że w mieście łatwiej zdobyć „działkę” niż coś porządnego do jedzenia. Narkotyki pomagały w życiu, w tworzeniu muzyki. Wydaje się jednak, że dopiero historia Andrew Wooda uświadomiła wszystkim niebezpieczeństwo, jakie kryje się za pozorną beztroską eksperymentów z używkami, otworzyła oczy na drugą, ciemną stronę tych zabaw. Ilu innych muzyków się dzięki temu uratowało? Nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że szokowa terapia podziałała inspirująco na grupę najbliższych przyjaciół lidera Mother Love Bone. Wśród nich byli, wspomniani już wcześniej, koledzy z zespołu – Stone i Jeff, a także prawie anonimowi jeszcze muzycy Soundgarden – Chris Cornell i Matt Cameron. To w ich głowach zrodził się pomysł złożenia hołdu Andrew w postaci minialbumu poświęconego jego pamięci. Chris, który wyjątkowo boleśnie przeżył śmierć przyjaciela, dołączył do projektu najpóźniej, ale dopiero po jego przybyciu pomysł zaczął się materializować. Zostały nagrane dwa pierwsze utwory („Say Hello 2 Heaven” i „Reach Down”), które miały stanowić połowę całego materiału. Doskonała współpraca pomiędzy muzykami oraz niesamowita aura otaczająca od początku ten projekt spowodowały jednak, że muzycy postanowili zadać sobie trochę więcej trudu i rozszerzyć zakres projektu na płytę długogrającą.

Krążek zatytułowany po prostu „Temple Of The Dog” trafił na półki sklepowe w kwietniu 1991 roku i początkowo sprzedawał się tak słabo, jak tylko można to sobie wyobrazić. Powód był bardzo prosty – poza Seattle muzycy stanowiący zespół nie byli praktycznie w ogóle znani (Green River, pomimo całego medialnego szumu, jaki się wokół niego wytworzył, rozpoznawalny był tylko lokalnie, Soundgarden niewiele wówczas pomogła nawet nominacja do nagrody Grammy za album „Ultramega OK”), a rynek wewnątrz miasta dość szybko zadowolił się skromnym nakładem. Wszystko miało się zmienić już niedługo, bowiem wspomniane Soundgarden i mający właśnie zadebiutować Pearl Jam, szykowały razem z Nirvaną wielki przełom na rockowej scenie. Boom nastąpił jeszcze w 1991 roku. Albumy „Ten”, „Nevermind” i „Badmotorfinger” wywołały trzęsienie ziemi. Nienasyceni fani rockowej rewolucji i wykreowanego na poczekaniu przez media stylu grunge, w poszukiwaniu większej ilości muzyki, siłą rzeczy sięgnęli po niepozorne, zakurzone już nieco egzemplarze Temple Of The Dog. W efekt całego tego zamieszania, płyta napotkała na mur niezrozumienia, czy nawet ignorancji ze strony odbiorców, którzy nie znając podłoża historycznego projektu, nie potrafili zrozumieć podniosłości i znaczenia dzieła, z którym się zetknęli. Tak czy inaczej masowe zainteresowanie publiczności przyczyniło się do wzrostu notowań płyty, a to z kolei bezpośrednio podrażniło do działania wytwórnię A&M, która postanowiła trochę przy tej okazji zarobić. I choć zabiegi marketingowe względem takiego projektu, wynikające z pobudek czysto materialnych, zasługują na zdecydowane potępienie, nie sposób nie dostrzec, że dzięki nim płyta stała się znana nie tylko w Stanach, ale prawie na całym świecie. Dotarła też w znacznej mierze do ludzi, którzy nie popełnili błędu pierwszej fali nabywców i zadali sobie trud dotarcia do informacji, które tutaj pokrótce przedstawiłem.

Trudno sobie wyobrazić piękniejszy sposób uczczenia pamięci muzyka, niż poświęcenie mu płyty. Jeżeli chodzi o projekt Temple Of The Dog, to ciężko wskazać w nim słabe strony. Największy wpływ na kształt artystyczny albumu miał zdecydowanie Chris. To on napisał wszystkie teksty i skomponował muzykę do siedmiu z dziesięciu utworów. Materiał płyty stylistycznie nie odbiega od tego, co tworzyli w owym okresie muzycy w swoich macierzystych formacjach, choć całościowo jest znacznie łagodniej. Brzmienie jest oczywiście zdominowane przez gitarowe trio późniejszego Pearl Jam – Ament, Gossard, McCready. Udało im się doskonale oddać w utworach emocje, unoszące się nad projektem od początku jego powstania. Zarówno te najsilniejsze, towarzyszące zespołowi przez cały czas, jak i te spontaniczne, ulotne. Prawdziwym majstersztykiem jest jednak wkład Cornella. Wokalnie wzniósł się on na wyżyny swoich możliwości i dokonał rzeczy, których nigdy wcześniej i nigdy później nie był już w stanie powtórzyć. Teksty piosenek niosą ze sobą szerokie spektrum uczuć, od nostalgii, żalu, poprzez złość i agresję, aż po próbę rozliczenia się z losem. Przejmujące są zwłaszcza momenty, w których Chris słowa kieruje prosto do zmarłego przyjaciela. Przykładem może być otwierający płytę, bardzo liryczny „Say Hello 2 Heaven”, w którym składany jest jemu hołd (New like a baby/ Lost like a prayer/ The sky was your playground/ But the cold ground was your bed, Now it seems like too much love/ Is never enough/ You better seek out another road/ Cause this one has ended abrupt), po którym następuje pożegnanie (I never wanted/ To write these words down for you/ With the pages of phrases/ Of things we’ll never do). W drugim utworze sam Andrew zostaje nam przedstawiony w dość wyidealizowany sposób (I had a dream the other night/ You were in a bar in the corner on a chair/ Wearing a long white leather coat/ Purple glasses and glitter in your hair). Chris pozwala sobie również wspomnieć o jego filozofii życia oraz dość enigmatycznie odnieść się do jego śmierci (Now I’ve Got room to spread my wings/ And my messages of love/ Yes love was my drug/ But that’s not what I died of). Ta kompozycja zasługuje na uwagę także ze względu na doskonałą grę duetu gitar, które w połowie piątej minuty rozpoczynają swoją prawie sześciominutową rozmowę w postaci chaotycznej solówki. Wspomniane dwa utwory, napisane spontanicznie i pod wpływem chwili, jako jedyne w tak bezpośredni sposób odwołują się do tematu przewodniego całego przedsięwzięcia. Cornell stara się rozliczyć ze światem, przeżyć swego rodzaju katharsis. Temple Of The Dog z perspektywy czasu urasta do miana największego, choć nie najważniejszego dzieła tego artysty.

Najjaśniejszym brylantem na albumie jest na pewno „Hunger Strike” – utwór wykrojony później na singla. Prowadzony początkowo akustyczną gitarą, powoli rozwija się w mocny, rockowy hymn. Jest to jedyny na płycie kawałek, w którym głównym wokalistą obok Cornella jest Eddie Vedder (w pozostałych odgrywa tylko drugoplanowe role). Dojrzała i w pełni ukształtowana barwa głosu Chrisa idealnie komponuje się z silnym, aczkolwiek jeszcze nieoszlifowanym, i jakby nieśmiałym wokalem Eddiego. A krzyk tego pierwszego w końcówce utworu wywołuje ciarki i powoduje, że łzy same cisną się do oczu. Jednak tak naprawdę każdy moment na tej płycie jest na swój sposób piękny, nie ma tu miejsca na kompozycje niepotrzebne albo wypełniające przestrzeń. „Pushin Forward Back” atakuje agresją i nietypowym, połamanym rytmem, dodatkowo wzbogacony jest kolejną dziką partią gitarową, koronującą utwór. „Call Me A Dog” ponownie, choć już nie tak bezpośrednio, nawiązuje do przyjaźni pomiędzy muzykami (But when it’s my time/ To throw the next stone/ I’ll call you beautiful/ If I call at all/ You call me a dog). Jest to typowy wyciskacz łez – spokojny, nastrojowy, początkowo delikatny, później szarpiący nieco za gardło. Po raz pierwszy na płycie pojawia się partia pianina (zasługa Ricka Parashara), które przez większość utworu prowadzi melodię i nadaje jej soulowego posmaku. Lekki „Times Of Trouble” kontynuuje nastrój poprzednika i ponownie pozwala Cornellowi ukazać swój wokalny kunszt. Prawdziwą perłą okazuje się być „Wooden Jesus”. Matt Cameron umiejętnie korzysta tu z bogatej palety brzmień instrumentów perkusyjnych. Otrzymujemy też kolejną porcję charakterystycznej liryki frontmana Soundgarden (Can I be saved/ I spent all my money on a future grave/ Wooden Jesus I’ll cut you in/ On twenty percent of my future sin). „Your Saviour” to z kolei znów dawka nieco szybszego rocka ze świetnym gitarowym riffem. Dodatkowo kompozycję tę zamyka fantastyczny, przestrzenny motyw dźwiękowo-wokalny. Potem jest jeszcze „Four Walled World”, czyli uspokojenie zszarganych nerwów i prawdziwa uczta dla wrażliwych, choć nieco przyzwyczajonych do rockowego brudu uszu. Ostatni na płycie, nierealny i bardzo ulotny, wzbogacony organami „All Night Thing” cudownie wieńczy całe dzieło, delikatnie wyciszając i skłaniając do refleksji…

Temple Of The Dog od samego początku przewidziany był jako projekt jednopłytowy. Jeszcze przed premierą albumu zespół zagrał kilka koncertów w Seattle w oryginalnym składzie, ale przynajmniej z dwóch powodów wiadomo było, że ta działalność nie będzie kontynuowana. Przede wszystkim idea samego projektu kłóciła się nieco z komercyjną rolą występów na żywo. Poza tym wszyscy muzycy wchodzący w jego skład mieli w owym czasie pełne ręce roboty w swoich podstawowych zespołach. Dlatego po nagraniu płyty artyści zakończyli działalność, a album z roku na rok obrastał w coraz większą legendę. Dalsze losy Soundgarden i Pearl Jam to temat na osobną opowieść.

W ostatnich latach pojawiły się spekulacje odnośnie możliwości odnowienia Temple Of The Dog. Miałby on rzekomo odnieść się tym razem do tragicznej śmierci innej ikony muzyki ze Seattle – Layne’a Staleya z Alice In Chains. Chyba dobrze się stało, że pogłoski okazały się nieprawdziwe. Taka inicjatywa mogłaby zniszczyć mit, jaki po latach zrodził się wokół projektu. Poza tym chęć grania powinna zrodzić się w głowach samych artystów, a nie zostać podsunięta przez prasę i wiecznie niezaspokojonych fanów. Spontanicznie i z potrzeby serca, kiedy emocje biorą górę nad rozsądkiem, kiedy warsztat i umiejętności nie są aż tak ważne jak determinacja. Dziś doświadczonym artystom ciężko byłoby znów wskrzesić w sobie ducha ze „świątyni psa”. Temple Of The Dog to zamknięty rozdział muzyki. Na szczęście na zawsze pozostanie nam możliwość dawkowania sobie niesamowitych emocji w nim zawartych.

Przemysław Nowak (5 czerwca 2005)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Laboratorium muzycznych fuzji
[9 kwietnia 2012]
Świetna recenzja! Zapraszam do czytania na naszym blogu również
www.lamuzi.blogspot.com

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także