Miesiąc w singlach: marzec 2011
Przedstawiamy dziesiątkę mniej lub bardziej fajnych singlowych numerów, o których mówiło się w marcu. Liczymy, że kolejny, wiosenny miesiąc pod względem okaże się jeszcze bardziej gorący. Wyjątkowo tym razem radzimy zwrócić szczególną uwagę na teledyski – kilka z nich to bowiem małe dzieła sztuki, do oglądania i podziwiania.
Odsłuchaj wszystkie utwory dzięki playliście YouTube.
Ford & Lopatin - Emergency Room (8/10)
Trochę nudnej faktografii na wstępie. Pod nazwą Ford & Lopatin kryje się Daniel Lopatin z Oneohtrix Point Never i Joel Ford z Tigercity, którzy wydawali do wczoraj pod szyldem Games. Zapowiadający longplay „Channel Pressure” kawałek „Emergency Room” jest impresją co by było gdyby do majstrowania przy Scritti Politti poprosić panów z Kraftwerk. Odarcie, odhumanizowanie faktur plastikowym basem i rozrzuconymi punktowymi draśnięciami sci-fi, współgra z ciepłą melodią głosu Joela, a chaotyczny wygibas w centrum pasuje do zaaplikowanego odejścia od formuły zwrotka-refren. Temat uczłowieczonego robota, starcia na linii ludzie-maszyny wydaje się skrajnie zjechanym motywem – c’mon, człowiek już tą walkę przegrał. The year is 2082. Bands have been extinct for 70 years – taki scenariusz prorokują Ford & Lopatin. Spieszmy się kochać nową muzykę, tak niewiele jej zostało. (Sebastian Niemczyk)
Gang Gang Dance - MindKilla (8/10)
Gang Gang Dance, wbrew nazwie, kojarzone było bardziej z inspiracjami bliższymi tradycji psychodelicznej niż muzyce klubowej mimo, że ona zawsze gdzieś tam pobrzmiewała. To może zmienić się wraz z premierą drugiego z utworów zapowiadających trzeci album kolektywu. "MindKilla" to w kalejdoskopowym skrócie wyjątkowo przystępny banger o pędzącym basowym podkładzie z dość chwytliwym refrenem. I w tym momencie ja głupieje, bo przecież miesiąc temu recenzowałam piosenkę, która zdawała się być rewoltą do awangardowych korzeni projektu... A tutaj plemienna dyskoteka i to w całkiem strawnej dla przysłowiowego „zjadacza chleba" odsłonie. Efekt może nie oszałamia, ale nie można mu odmówić parkietowego potencjału z zachowaniem cech stylistyki stworzonej przez Amerykanów, co samo w sobie jest niezłym wyczynem. I wciąż nam to nie wyjaśnia jaki będzie nowy album Gang Gang Dance. No może oprócz jednego przymiotnika – zaskakujący... (Andżelika Kaczorowska)
Guillemots - The Basket (6/10)
Z Guillemots sprawa jest prosta: wszyscy kochali się w „Through The Windowpane” i wszyscy zawiedli się „Red”. Na drugiej płycie Angoli były ze dwie dobre piosenki i może jeszcze ze trzy przyzwoite – jak na zespół, który miał być jednoczesną reinkarnacją XTC i Burta Bacharacha, to trochę słabo. Nasz wkurzony poziomem albumu recenzent Kuba Radkowski niedługo później zawiesił pióro na kołku, a o solowym krążku Fyfe’a Dangerfielda nie wie prawdopodobnie nawet jego ojciec. Dlatego sprawa powrotu Guillemots już taka znowu prosta nie jest. „The Basket” przypomina nieco pilota poprzedniego albumu, „Get Over It” – nie tylko swoim stadionowym rozmachem, ale też lekką growerowatością. Po wstępnym zniechęceniu falsetami a la Empire Of The Sun i dość oczywistym zaśpiewem głównego hooka, kawałek ujawnia swoje drugie oblicze – nasycone aranżacyjnymi smaczkami (outro przywołujące echa debiutu) i przede wszystkim mniej „wprost”. Mimo wszystko zatem PROGNOSTYK pozwalający mieć nadzieję. (Kuba Ambrożewski)
J.Viewz - Oh, Something’s Quiet (7/10)
To jest miesiąc dobrych teledysków. W przypadku J.Viewz nie powinno to specjalnie dziwić. Już klip do fajnego, zeszłorocznego „Salty Air” był niczego sobie jak na chillwave'owe standardy, choć od zamglonych, słonecznych chmurek i ludzkich postaci w sepiowych barwach nie udało się wówczas uciec. W „Oh, Something's Quiet” Jonathan Dagan nie tylko odszedł od błogich, wakacyjnych widoczków w stronę nastrojowej erotyki rodem z europejskiego kina artystycznego (z pomocą filmowego eksperymentatora Matta Lamberta), ale też od standardowego brzmienia gatunku, zostawiając wave z boku, skupiwszy się głównie na chill. W efekcie otrzymaliśmy intymną, klimatyczną wariację na temat popołudniowej twórczości Zero 7, ale za takie skojarzenia obwiniałabym na pierwszym miejscu gościnnie udzielającą się u Dagana wokalistkę Kelli Scarr, bo sama kompozycja jest jednak całkiem interesująca. (Kasia Wolanin)
Matt & Kim - Cameras (6/10)
W takich przypadkach zawsze powstaje pytanie, na ile zainteresowalibyśmy się piosenką, gdyby nie klip? Gdyby stosować metodę „posłuchaj zanim obejrzysz”, taki zespół jak OK Go! prawdopodobnie do tej pory tłukłby się po okolicznych garażach i piwnicach. Duet z Brooklynu to tyleż posiadacze bardzo bezpretensjonalnej nazwy, co typowi przedstawiciele tamtejszego indie-schmindie: sympatyczni, ale ani szczególnie interesujący brzmieniowo, ani songwritersko. Tak samo „Cameras”, zwiastun ich ostatniego albumu – trochę tu Becka w krótkich spodenkach, trochę TV On The Radio w wersji light, wszystko podane w oprawie stworzonej dla reklam trampek, iPodów albo, um, aparatów cyfrowych. Natomiast temat na clip ujawnia duże pokłady poczucia humoru Matta i Kim. Za to szacun – tym bardziej, że nakręcenie trzyminutowej sceny mordobicia tak, żeby nie wyłączała się sama z nudów, nie jest takie proste. (Kuba Ambrożewski)
The Sea And Cake - Up On The North Shore (6/10)
Ostatnie dwie płyty The Sea and Cake, choć nadal dobre, nie zrobiły na nas oszałamiającego wrażenia. Wydaje się, że zespół wybrał wygodne rozwiązanie: porusza się teraz tylko dobrze znanymi ścieżkami i dzięki temu wie, że nic złego nie może mu się stać. Singiel pilotujący kolejny album chicagowskiego dream teamu również nie zapowiada odstępstwa od tej reguły. Jest jednak mniej nośny od „Exact To Me” i „Weekend”, które skutecznie zaostrzały apetyt w oczekiwaniu na „Car Alarm” i „Everybody”. „Up On The North Shore”, pomimo braku większych zaskoczeń, na pewno zachęci nas do sięgnięcia po „The Moonlight Butterfly”, które swoją premierę będzie miało już w maju. (Piotr Wojdat)
Teams vs. Star Slinger - The Yes Strut (6/10)
Interkontynentalna, transatlantycka kolaboracja dwóch gentlemanów z Manchesteru i Knoxville przynosi trzeci powiew nostalgii za latami 80 jadącej na wydrapanych z winyli samplami z oldskulowego soulu i r’n’b. W podobnych kategoriach wagowych Onra wygrywa tam gdzie poza soczystym futurystycznym beacie dorzuca killerską piosenkę („High Hopes”) albo wkrada się w łaski sentymentalnym czarem („Send Me Your Love”). W tym kawałku wszystko zastyga w półśrodkach, nie ma zajebistego beatu, wystarczająco chwytliwego basu, a repetycje kilku pościelowych fraz nie przynoszą wybawienia. Możemy polubić biedniejszych krewnych na czas obiadku o rodziny, ale na dłuższą metę taka przyjaźń nie ma sensu. (Sebastian Niemczyk)
tUnE-YarDs - Bizness (7/10)
Nowość od tUnE-YarDs to kwintesencja jej pomysłu na siebie. Choć od czasu surowego debiutu Angielka dopracowała swoje brzmienie, to wciąż chodzi o to samo: wypadkową śmiałych poszukiwań i kombinacji oraz zapamiętywalnych melodii. Tak też jest z ultrapozytywnym „Bizness”. Środki wyrazu pozostają bez zmian: plemienna sekcja rytmiczna, postrzępiona gitara, śmigający w tle bas, dęciaki, a do tego ten wyróżniający się na tle wokalnych harmonii intrygująco-odpychający, daleki od kobiecego wokal. Punkt zwrotny pod hasłem „przejście do 4AD” widać wyraźnie w dopieszczonej produkcji towarzyszącego kawałkowi kolorowego obrazka, z którego wniosek płynie dość prosty: w każdym z nas tkwi pierwiastek szaleńca, który tylko trzeba uwolnić. Faktycznie coś w tym musi być. (Zosia Sucharska)
Tyson - Out Of My Mind (8/10)
Niesamowita podróż kilka dekad wstecz. To naprawdę nie jest nieznany, wyciągnięty z głębokiego dna disco szafy, zaginiony singiel z epoki świetności „Gorączki Sobotniej Nocy”. Nie jest to również nowy utwór Juvelena, bo nawet Szwed w swojej vintage'owej kreacji nie prezentuje się tak wiarygodnie jak ten oto człowiek z Londynu. Tyson z początku zdaje się brać na tapetę intro z „Eye Of The Tiger”, by wprowadzić nas dalej w magiczny, taneczny trans synthpopowego wariactwa, tworząc w gruncie rzeczy epicki, maksymalnie przestylizowany hymn na wczorajsze i dzisiejsze parkiety. Zapodana przez kosmitę niespełna trzyminutowa, gorąca impreza, która bez wspomagania przenosi nas w czasie. Tyson chce być przede wszystkim autentyczny w swojej kreacji, chce swoim przerysowanym brzmieniem wywołać u ludzi pozytywne emocje – tak przynajmniej twierdzi. Nie da się ukryć, na razie wychodzi mu to znakomicie. (Kasia Wolanin)
Woodkid - Iron (8/10)
Wiadomo, że klip wymiata na pierwszy miejscu (każdy chciałby pokazywać Agyness Deyn!). Zacku Snyderze, mam nadzieję, że te niecałe cztery minuty trochę cię zawstydziły. Ale, ale... Okazuje się, że zarówno za teledyskiem, jak i jego muzyczną stroną stoi jedna i ta sama osoba – Yoann Lemoine, reżyser krótkich form filmowych, głównie reklamówek i wideoklipów właśnie. Brzmieniowo Francuz to przygoda odnaleziona dokładnie w połowie drogi między melancholijnym Jamesem Blake'm, a nieco mniej refleksyjnym, bardziej stanowczym Jamie Woonem (w wersji albumowej, nie tej koncertowej). Lemoine w niemalże plastyczny, malarski sposób w „Iron” łączy swoją klimatyczną barwę głosu, fortepianowy akompaniament z mocną sekcją dętą i wyrazistymi smykami. Całość być może jest trochę przyciężkawa i nadmiernie egzaltowana, sprawiająca wrażenie wydłużonej reklamówki bliżej nieokreślonego produktu luksusowego. Niemniej jeśli brać pod uwagę fakt, że jest to skończone, misterne dzieło muzycznego naturszczyka – nie da rady: trzeba się trochę zachwycić. (Kasia Wolanin)
Komentarze
[26 kwietnia 2011]
[25 kwietnia 2011]